Forum GOTHIC WEB SITE Strona Główna GOTHIC WEB SITE
Forum o grach z serii Gothic
 
 FAQFAQ   SzukajSzukaj   UżytkownicyUżytkownicy   GrupyGrupy     GalerieGalerie   RejestracjaRejestracja 
 ProfilProfil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

Moje bazgroły
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3
 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum GOTHIC WEB SITE Strona Główna -> Twórczość własna użytkowników
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
KnifeR
Nowicjusz miecza


Dołączył: 08 Mar 2010
Posty: 404
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 4 razy
Ostrzeżeń: 2/5

Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Nie 10:52, 02 Maj 2010    Temat postu:

Opowiadanie jest bardzo dobre, przeczytałem na razie tylko ostatnią część, ale ona mi się podoba. Czasem zabraknie paru przecinków, ale pod względem akcji, jest na prawdę zajebiście.
Czasami jednak dialogi, nie są rozbudowane! Zawsze się będę tego czepiał, gdyż nie lubię tego ;D .
Ale ostateczna ocena... hym... 8.8\10 + mały znaczek jakości by KnifeR ;p .


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Gothard
Generał armii
Generał armii


Dołączył: 11 Lip 2008
Posty: 3630
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 34 razy
Ostrzeżeń: 5/5
Skąd: wiem, że to czytasz?
Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Pon 07:46, 03 Maj 2010    Temat postu:

Cóż...mam dla was kolejną część lecz bardziej robiącą za wypełniacz.

Cóż…wieści które przynosił Sobid zrobiły takie zamieszanie, że burdel to za mało powiedziane. Od razu poszedł do sali tronowej gdzie czekała na niego Linacoranna. Ludzka blondynka, szczupła i mająca się czym pochwalić. Po prostu marzenie każdego faceta. Dwóch Rycerzy eskortujących Strażnika nie traciło czasu i z kopniaków otworzyło szerokie drzwi do sali. Była ona cała z kamienia. Jedynie tajemnicze, niebieskie światło rzucało cień na kolumny oraz wyryte płaskorzeźby przedstawiające krwawą historie powstania zakonu. Na końcu czerwonego dywanu był obszerny tron na podwyższeniu gdzie siedziała Największa Mistrzyni otoczona innymi Wielkimi Mistrzami i Mistrzyniami czyli po bardziej ludzku głównymi dowódcami lub doradcami w sprawach wojennych, dyplomatycznych…po prostu wszystkich. Rycerze zostali przy wejściu a Sobida zostawili w sali tronowej. Okrył się zupełnie płaszczem by Linacoranna nie patrzyła mu w oczy. Po prostu czuł się skrępowany jej obecnością. Pierwszy raz widział wszystkich najważniejszych członków Zakonu razem. I mógł a nawet musiał do nich podejść.
-Podejdź tutaj dziecię miecza! – rozszedł się echem pośród ścian głos Największej Mistrzyni.
Sobid niemal jak w transie iluzjonisty zaczął się zbliżać. Od początku pędził by tylko o tym donieść a teraz czuje…strach, niepewność. Wszystkie uczucia mieszają mu się ze sobą tworząc dziwną kombinację którą ledwo znosił. Z każdym krokiem czuł jak ma ociężałe nogi. Jakby zaraz miał się przewalić na ziemie i już nie wstać. Nie wiedział czy to zmęczenie wdało mu się we znaki czy też to jego wyobraźnia mu płata takie figle. Na razie jedynie miał cel dojść przed tron i uklęknąć, gorzej będzie z mówieniem. Spojrzał na tron „spod byka”. Po za płaszczami sięgającymi do ziemi nic nie widział. Nie śmiał po prostu podnieść głowy wyżej. Przeszedł już kolumny…jeszcze zostało mu parę metrów. I potem możliwe, że będzie jeszcze gorzej. Idąc tak zauważył schody co mu dało znak żeby od razu uklęknąć i tak też zrobił tylko, że na jednym kolanie spuszczając głowę.
-Pani ma najwyższa…-zaczął Sobid a w jego głosie dało się pełny szacunek wyczuć-Ja…Strażnik Miecza, Sobid Trax mam wieści dla Największej Mistrzyni…-przerwał by usłyszeć odpowiedź.
-A więc dziecię miecza mów – powiedziała całkiem spokojnie patrząc się na niego.
-Donoszę iż cały batalion Czarnych Rycerzy wysłany do wąwozu Szczura został zmasakrowany tak samo jak orki. Przeżyłem tylko ja…-i skończył swą mowę by czekać na kolejną odpowiedź.
-Ca…-zaczęła Linacoranna ale jakieś wrzaski dało się słyszeć za drzwi.
-Co do kurwy nędzy! –wrzasnął ktoś aż można było mieć odczucie, że wszystko się zawali- Cały mój batalion?!
I w tym momencie drzwi padły z hukiem na ziemię a w progu stanął wysoki i masywny mężczyzna ze wściekłością w swych oczach. Były one o tyle dziwne, że kolor miały krwistoczerwony. Zbroje nosił czarną…gdyż był Rycerzem. Lecz owy pancerz był bardzo zdobiony i wydawać by się mogło, że jest nie do przebicia. Przy pasie widniał miecz z pięknie zdobioną, srebrną klingą. Od broni było czuć na kilometr chęć mordu. Tak…nie był to nikt inny tylko sam Wielki Mistrz Zakonu Czarnych Rycerzy sir Rydhard Arhanir. I to w dodatku rozwścieczony. Ruszył szybko w kierunku Sobida który ledwo co wstał i spojrzał się prosto na twarz Rydharda. W tym momencie Mistrz stanął i poczuł coś dziwnego od Strażnika. Brew jedną uniósł jakby w zdziwieniu i chwilę potem ruszył już wolniej w kierunku człeka.
-Słuchaj no…-zaczął lecz już spokojniej- Jak do tego doszło?
-N…nie wiem-powiedział lekko nieśmiało Sobid skrępowany obecnością samego Rydharda który właśnie z nim rozmawiał- Po prostu walczyłem i gdy powaliłem ostatniego przeciwnika zobaczyłem tylko trupy…
-Ehhh…-pokręcił głową zirytowany-Nie można tak tego zostawić! Jutro wyruszam tam osobiście! W końcu herszt Gorhax* jest w pobliżu a wąwóz jest nie pilnowany!
-Kapelan Dorgoth wysłał tam oddziały do zabezpieczenia terenu –dorzucił nieśmiało Sobid
-Oddziały…co może zrobić paru ludzi przeciwko hordzie! –warknął w kierunku Strażnika
-Cisza! –rozległ się żeński głos echem w sali, był on dosyć stanowczy przez co obaj mężczyźni spojrzeli się na tron- Jutro Rydhardzie rusz tam z batalionem a ja Ci wyśle swoich strażników do pomocy! A Ty…-spojrzała w tym momencie na Sobida- Za pięć godzin staw się u Wielkiej Mistrzyni Yvanny!
I tak zakończył się spór. Mężczyźni wyszli z sali tronowej zostawiając wyważone drzwi. Sobid skierował się w kierunku wyjścia na dziedziniec przez który przechodził mijając różne malowidła jak i drzwi do różnych sal. W końcu pchnął te największe by znaleźć się na świeżym powietrzu. Westchnął ciężko i sięgnął do kieszeni po skręta. Tak dawno nie palił, że go kusiło od dawna by znowu poczuć kojący smak ziela. Chwilę potem doczekał się i razem z fajką oparł się o ścianę obok drzwi i zaczął gapić w niebo. Czarne chmury zaczęły zbierać się na nim co oznaczało jedno…będzie deszcz. Z troski o swojego skręta Sobid ruszył w kierunku jednej z paru karczm dla przyjezdnych czy też po prostu dla Strażników. Miał całe pięć godzin by…się nudzić. Po skończeniu szkolenia nigdy nie umiał znaleźć tutaj czegoś ciekawego do robienia. Walenie w kukłę go nudziło a i walczyć z innymi Strażnikami nie mógł przez swoje ramie. Ruszył przez chodnik po którego obu stronach była prawie, że idealnie skoszona trawa razem z równo obciętymi krzakami oraz drzewami. Wszystko tutaj tak wyglądało idealne…był to dla niego dziwny widok bo w końcu dużo czasu spędził w lesie gdzie wszystko jak wyrosło tak zostało. Zostawiając za sobą jedynie obłoki zielonkawego dymu znikające po chwili doszedł przed drzwi jakiegoś zajazdu. Nie patrzył się na szyld tylko od razu wszedł do środka. Stoliki były jak zawsze zapchane a kelnerki wykonywały różne akrobacje z zamówieniami by czasem nie upuścić tacy co w tym zawodzie częste i było. Strażnik przemknął w kierunku lady i nim zdążył coś powiedzieć karczmarz od razu go wygonił mówiąc, że palić wolno tylko na dworze. Sobid ze zrezygnowaniem zgasił skręta i zamówił sobie coś do jedzenia oraz kufel piwa a jako iż dla Strażników w ich zajazdach było wszystko za darmo nie musiał nic płacić. Odszedł niedaleko do najbliższego wolnego stolika a takich było tutaj jeszcze parę i czekał marudząc pod nosem, że karczmarz palić nie pozwala.
Po pięciu godzinach Sobid ruszył z dziedzińca w kierunku pałacu dla Mistrzów zakonu. Znalazł się głównym holu i rozejrzał. „Do cholery gdzie ten babsztyl może mieszkać?” – spytał sam siebie i zakłopotany począł się rozglądać dookoła. Nagle usłyszał głos za pleców.
-Może w czymś pomóc bracie? –spytał ktoś spokojnie.
-Jeśli to nie problem…-mruknął Strażnik i odwrócił się by ujrzeć człowieka koło czterdziestki odzianego w szaty kronikarza-…bracie Kronikarzu.
-A więc czego szukasz w pałacu? –spytał ciekawsko podnosząc jedną brew.
-Miałem się zgłosić do Yvanny. Nie wiem w jakim celu ale miałem się zgłosić –odpowiedział i wzruszył ramionami.
-Ah do Niej…-powiedział jakby sam do siebie Kronikarz- Dobrze…chodź. Zaprowadzę Cię –i ruszył w sobie znanym kierunku a Sobid nie mając większego wyboru podążył za nim.
Weszli po schodach na pierwsze piętro, nad salą tronową. Drzwi do komnat były oddzielone dużymi odstępami co znaczyło, że pokoje są dosłownie wielkie. Kronikarz przystanął i rozejrzał się dookoła drapiąc po podbródku.
-Tędy…-powiedział prawie bezgłośnie i ruszył dalej.
Szli szerokim korytarzem skręcając, zawracając, wchodząc po schodach, schodząc z powrotem. Sobid zaczął się już gubić w tym wszystkim i bezmyślnie szedł za swoim przewodnikiem zapominając już gdzie miał pójść. W końcu raczył się odezwać.
-Czy Ty wiesz w ogóle gdzie jesteśmy? –spytał zrezygnowany.
-Nie! –krzyknął podenerwowany- Zgubiłem nas! Przepraszam! –wrzasnął znowu i przysiadł na schodach
-Hej! Co się tak wydzieracie! –odezwał się żeński głos.
Sobid przeniósł wzrok z podenerwowanego Kronikarza i spojrzał na kobietę która krzyczała. Miała na sobie bogato zdobiony płaszcz z herbem zakonu.
-Szukamy Wielkiej Mistrzyni Yvanny! –odkrzyknął Jej Sobid
-To ja! Czego?! –wrzasnęła po raz kolejny.
Strażnik nie chcąc drzeć mordy przez cały korytarz po prostu ruszył w Jej kierunku pospiesznym krokiem.
-Miałem się zgłosić do Wielkiej Mistrzyni…-powiedział już normalnym głosem.
-Ahh…-mruknęła- To Ty…dobra właź…-i weszła do środka.
Sobid posłusznie wszedł i zamknął zdobione, drewniane drzwi. Komnata Wielkiej Mistrzyni faktycznie była wielka. Bardzo duży salon z błękitnymi ścianami na których były obrazy ze scenami batalistycznymi oraz bogato zdobione meble. Równie duża łazienka jak i sypialnia zajmowały resztę wielkiej komnaty. Yvanna podeszła do okna by zaraz potem wyjść na balkon a Strażnik ruszył za nią stając w progu.
-Linacoranna powiedziała żebym pasowała Cię na oficera…-powiedziała te słowa niechętnie oraz wpatrywała się w ogrody pałacowe.
-Mnie? –spytał zdziwiony Sobid- Ale za co?
-Cholera wie…-mruknęła i weszła z powrotem do środka. Podeszła do swego łóżka i przywołała go znowu. Gdy ten podszedł spojrzała na niego.
-Więc…co niby takiego mam zrobić? –spytał lekko zakłopotany.
Ta nic nie odpowiedziała. Rzuciła go tylko na łóżko…
Po paru godzinach Sobid szedł lecz odmieniony. Zamiast swojej skórzanej zbroi dzierżył pancerz z Ankhega który był niewiarygodnie lekki oraz swój stary, pobrudzony płaszcz zamieniono na nowy, śnieżnobiały z herbem zajmującym prawie cały materiał. „Czuje się jak męska dziwka…” –mruknął sam do siebie w myślach. Najpierw jakaś kobieta z wioski…teraz Wielka Mistrzyni. Nie przeszkadzało mu to ale…jakoś nie przywykł by w tak krótkim czasie więcej niż jedna kobieta zapędziła go do łóżka. Szedł właśnie do swego nowego miejsca zakwaterowania w części oficerskiej znajdującej się nieopodal pałacu. Od razu gdy wyszedł z budynku w jego buzi znowu znalazł się skręt. Idąc powoli rozgiął się dookoła. Zapadał już wieczór…wartownicy mający nocną zmianę zapalali lampy a pozostali znikali albo w karczmie albo w swych barakach. Ten za to skierował się do spokojniejszej części twierdzy czyli do kwater oficerskich. Wszyscy byli oni zwykle dobrze wychowani jak i jeszcze lepiej wyszkoleni oraz posiadający jakieś zdolności przywódcze…Sobid był wyjątkiem tego. Podczas gdy oficerzy przez cały czas pokazywali „klasę” on tylko udawał grzecznego przed naprawdę wysoko postawionymi. Podczas gdy oni znali podstawy strategii…jemu tylko wydawali rozkazy…
Ranek…po mimo wczesnej pory już po Sardes roznosiła się wieść o tym, że na pustyni orkowie rozpoczęli tam ofensywę. Sobid dostając już wcześniej wiadomość o tym, że wyrusza z powrotem na spotkanie z orkami po prostu ruszył w kierunku wrót teleportacyjnych które były tylko w trzech miejscach. W Sardes, w siedzibie Zakonu Czarnych Rycerzy oraz na pustyni…w siedzibie Zgromadzenia Pustynnych Wojowników. I właśnie tam się wybierali. Jak zwykle…ze skrętem w buzi szedł w kierunku gdzie gromadził się stuosobowy oddział Strażników. Nie jest to dużo…lecz każdy z nich jest doskonałym wojownikiem i dorówna przynajmniej dwudziestce żołnierzy Czarnych Rycerzy. Doszedł na wielki plac, może nawet większy od dziedzińca. Przed nim znajdowało się może pięćdziesiąt stopni a na końcu wielki okrąg pusty w środku stojący pionem. Wyryte na nim były napisy w języku starożytnych plemion*. Stała tutaj cała setka strażników a wśród nich Sobid. Najwyżsi Kapelani stanęli przed okręgiem i unieśli ręce wysoko w górę co dało znak na rozpoczęcie rytuału. Zaczęli wymawiać słowa w starożytnym języku. W ich dłoniach zaczęły się pojawiać niebieskie kule energii i promienie z nich skierowały się w kierunku czterech kryształów. Chwilę potem w środku okręgu pojawiła się niebieska tarcza zajmująca całą średnicę koła. Było tam widać na początku rozmazany…a potem w pełni widoczny plac Zgromadzenia. Ktoś z tłumu rzucił „naprzód!” i ruszyli…

Gorhax – wielki herszt orków
Starożytne Plemiona – Przodkowie wszystkich dzisiejszych królestw, państewek, księstw itd. Zjednoczone plemiona broniące się przed już wtedy groźnymi atakami pierwotnej wersji orków.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Gothard
Generał armii
Generał armii


Dołączył: 11 Lip 2008
Posty: 3630
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 34 razy
Ostrzeżeń: 5/5
Skąd: wiem, że to czytasz?
Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Czw 08:29, 03 Cze 2010    Temat postu:

I kolejna część (wybaczcie za double posta ale trza wam przypomnieć ;])

Pod palmą siedział średniej postury człowiek. Z czerwonym turbanem na głowie i cienkim, czarnym strojem oraz nie miał na sobie butów. Obok niego leżał jednoręczny lecz długi i zdobiony jak na sztukę rzemieślników z pustyni przystało sejmitar. Gapił się w bezchmurne niebo aż jego błogą ciszę przerwał marsz ludzi. I to wielu...opuścił głowę by rozejrzeć się dookoła. Z kręgu teleportacyjnego wychodził tłum ludzi w białych płaszczach. A na powitanie wyszedł im Al-Hamun który był naczelnym dowódcą Zgromadzenia oraz potajemnie zwany „Hamakiem”. Idąc w swych bogato zdobionych szatach koloru czerwonego raz żółtego rozłożył radośnie ręce okrywając cieniem swoją łysinę a kilogramy żelastwa przekształconego w kolczyki zatrzęsły się. Uśmiechnął się ukazując swojego złotego zęba. Tak…był bardzo rozrzutny. Spojrzał czy wszyscy znaleźli się już za kręgiem i podniósł głos.
-Bel naham* Strażnicy! –zaczął wzniośle Hamak- Witamy na pustyni…
-Ehh…stary pierdziel…-mruknął Pustynny Wojownik który dalszej „standardowej” wersji przemowy Al-Hamuna nie mógł dosłyszeć.
Westchnął tylko cicho i z cichym jękiem wstał podpierając się o swój sejmitar który chwycił wcześniej. Przypiął go z powrotem do pasa na plecy i ruszył powolnym krokiem w kierunku Naczelnego Dowódcy. Jemu przypadł ten „zaszczyt” poprowadzenia Strażników w kierunku najbliższego miasta które ma paść na sam początek ofiarą ofensywy orków. Gdy już był parę metrów przed Hamakiem ten wskazał na niego dłońmi.
-Oto wasz przewodnik strażnicy! –powiedział doniosłym tonem- Zaprowadzi was najszybszą drogą! –powiedział kończąc swoją przemowę i na końcu szeptem powiedział do niego niezbyt przyjemnie- Tylko coś spieprz a wylecisz na zbity ryj gnojku…już ja ci to obiecuje…
Mruknął i potem ze sztucznym uśmiechem oddalił się w kierunku budynku przypominającego meczet lecz był to pałac w którym mieszkał…tylko Al-Hamun plus jego służba. Z szeregu Strażników wyszedł jeden z Mistrzów na co wskazywał jego śnieżnobiały, bogato zdobiony płaszcz oraz zbroja wydająca się na nie do przebicia.
-Witaj Pustynny Wojowniku –zaczął uprzejmie- Jestem Mistrz Derato i dowodzę tą kompanią.
-Powitać –mruknął Wojownik- Ja jestem Duhat i jak wiesz będę was prowadził do miasta –odpowiedział próbując naśladować uprzejmość Derato lecz nie udało mu się to- A teraz chodźcie.
-Od razu? –zdziwił się Mistrz
-Tak…-westchnął ciężko i przewrócił oczyma- Chyba, że chcecie zastać miasto spalone. Pustynia kryje w sobie wiele tajemnic Strażnicy…
Powiedział ostrzegając ich i od razu ruszył w kierunku bramy która stała zawsze otwarta. Siedzibę Zgromadzenia otaczała wielka oaza i tylko pod nią znajdowały się farmy a po za nimi żadnej żywej duszy po za zwierzętami więc Hamak nie widział sensu by zamykać i otwierać co chwilę bramę. W jego mniemaniu ciągłe naoliwianie i wymienianie trybów będące w stałym użyciu było marnowaniem pieniędzy które on wydawał na rozmaite ozdoby jak i ubrania. Grupa zbrojnych razem z Mistrzem i Pustynnym Wojownikiem na czele wyszła na drogę ubitą z twardej ziemi. Dookoła nich rosła jasnozielona trawa sięgająca do ścięgna oraz przechylone palmy których liście kołysały się na wietrze. W oddali dało się zobaczyć farmy jak i brodziki z wodą.
-Przepraszam…-powiedział znowu uprzejmie Mistrz- O co chodziło z tymi tajemnicami jeśli można widzieć?
-Ehhh…-westchnął po raz kolejny Duhat i spojrzał na Derato- Piaskowe potwory, agresywne plemiona koczownicze jak i bandyci –zaczął wyliczać- Burza piaskowa, ruchome piaski jak i trzeba liczyć się z tym, że ciężej opancerzeni będą się strasznie wolno posuwać. O gorąco to się nie martwie. –machnął ręką- Znam te wasze magiczne płaszcze ale zwłaszcza Ty i Ci w tych zbrojach Pilanów* utkniecie w piachu na dobre…-mruknął.
Derato chciał jeszcze coś powiedzieć ale widząc iż Wojownik nie był chętny do rozmowy zamilkł. Po jakimś czasie oaza skończyła się a trawę zastąpił piasek który widać było aż po horyzont lecz przewodnik szedł dalej pod górkę a batalion podążał za nim kryjąc się w płaszczach by nie przerobić się na pieczywo. Zaczęli mozolnie wspinać się na wielką wydmę po trochę stromym wejściu. Co chwilę ktoś się przewracał często ciągnąc za sobą innych co nawet czasem powodowało, że staczali się na sam dół i musieli wchodzić od nowa. Jedynie Pustynny Wojownik szedł swobodnie a za nim próbował nadążyć Derato.
-Mógłbyś zwolnić? –spytał dysząc- Moi ludzie nie są tak mobilni…
-Nat barnadam*…-powiedział Duhat i zwolnił kroku co pozwoliło Strażnikom nadążyć.
Sobid w tym czasie parę razy był bliski tego by razem z paroma towarzyszami zlecieć w dół lecz jakimś cudem zawsze o parę centymetrów udało mu się wymijać pechowców co pozwoliło mu się znaleźć na czele kolumny mozolnie wspinającej się na górze.
-Sobidzie –zaczął Derato- Jak tam tyły naszej kolumny?
-Na razie nikt sobie nic nie potłukł i jakoś każdy nadąża…
Mistrz tylko przytaknął głową. Chwilę po tym weszli we trzech na szczyt wzgórza i nie zatrzymując kroku skierowali swój wzrok na miasto będące, wydawać by się mogło w oddali.
-Tak daleko jeszcze? –wymsknęło się Sobidowi.
-To się tylko wydaje –odpowiedział Duhat- Za parę godzin będziemy na miejscu…
I faktycznie. Po parogodzinnej wędrówce pierwsi Strażnicy wkraczali do miasta co wyraźnie dało poczucie bezpieczeństwa mieszkańcom Del-Marhun, mieście które pełniło role łącznika między innymi miastami co sprawiało, że każdemu wiodło się tutaj dobrze. Niektórzy nawet nie bali się okazywać szczęścia z powodu, że legendarni w tych stronach Strażnicy przybyli by bronić właśnie ich miasto. Po za nimi znajdowała się tutaj standardowa armia Związku Miast Pustynnych który sprawował kontrolę nad zamieszkaną częścią pustyni.
Strażnicy zostali zakwaterowani w różnych domach oraz zajadach, od razu dano im posiłek oraz pozwolono odpocząć po męczącej podróży po terenie który dla większości był nowością. Sobid został odesłany akurat do zajadu gdzie przebywali inni żołnierze i od razu zamknął się w pokoju by móc odpocząć przy paleniu swoich wiernych skrętów. Opierając się o parapet oglądał jak paru Strażników zabawia dzieciaki które były podekscytowane widokiem ludzi którzy w tych stronach są legendą za sprawą bardzo dawnej wojny z Nekropolis*. Wtedy tylko Strażnicy byli w stanie sprzeciwić się nieumarłym. Wspominając sobie zapiski które kiedyś musiał studiować właśnie jeden ze Strażników począł śpiewać pieśń która została napisana właśnie wtedy na co tylko Sobid odpowiedział westchnięciem. Wszyscy wiedzieli, że bitwa zbliża się nieubłagalnie a widać, że nikt się tym nie przejmuje. Tylko on nie umie się uspokoić i bawić razem z nimi. Zasłonił firany swojego pokoju i upadł na łóżku by zaraz po wypalenia skręta zasnąć…
Pod wieczór cały garnizon Del-Marhun razem ze Strażnikami zaczął się mobilizować. Spokój który towarzyszył jeszcze parę godzin po przybyciu zniknął już dawno i mieszkańcy zostali sprowadzeni do ściekowego systemu ewakuacji miasta. Bardzo sprytnego pomysłu polegającego na przemieszczaniu się drogą podziemną która była znacznie wygodniejsza i bezpieczniejsza. Oddziały Strażników zostały porozmieszczane na różnych odcinkach muru by w razie większych problemów mogły siebie nawzajem spierać a pomiędzy nimi stali żołnierze Związku z włóczniami i tarczami oraz lekkimi, skórzanymi zbrojami. W oddali dało się zobaczyć pochodnie orków które powoli lecz nieubłagalnie się zbliżały. Nawet stąd dało się usłyszeć uderzenia trolla dobosza który zagrzewał orków do walki. Sobid razem z innym oficerem i jego oddziałem zostali ulokowani pod bramą by w razie jej sforsowania mogli szybko zatamować przejście samymi sobą. Również i tam stał oddział żołnierzy Związku Miast Pustynnych.
Po godzinie czekania dało się już usłyszeć wrzaski orków oraz…najemników. Najemni żołnierze pustynni którzy w znanym tylko tubylcom języku wyzywali żołnierzy stojących na murach. Sobid rzucił wypalonego skręta na ziemie i westchnął nasłuchując krzyków….

Bel naham – witajcie
Pilanów – Ankhegów
Nat barnadam – Już się robi
Nekropolis – Mistyczne miasto umarłych którego położenie jest bliżej nie znane. Co paręset lat nieumarli wychodzą z miasta za sprawą boga śmierci Harosa by szukać dla niego nowych dusz.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Hadriel
Wojownik


Dołączył: 10 Gru 2008
Posty: 717
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 9 razy
Ostrzeżeń: 0/5

Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Czw 09:15, 03 Cze 2010    Temat postu:

Wszystko dobrze tylko jedno ale. Jak to czytam to czasem nie wiem kiedy zaczyna się tekst mówiony a kiedy narracja.
Bo ty piszesz tak:
-Oto wasz przewodnik strażnicy! –powiedział doniosłym tonem- Zaprowadzi was najszybszą drogą! –powiedział kończąc swoją przemowę i na końcu szeptem powiedział do niego niezbyt przyjemnie- Tylko coś spieprz a wylecisz na zbity ryj gnojku…już ja ci to obiecuje…

A może spróbuj tak:
- Oto wasz przewodnik!
Powiedział kończąc doniosłym tonem
- Zaprowadzi was szybsza drogą.
Powiedział kończąc swoją przemowę i na końcu szeptem powiedział do niego niezbyt przyjemnie.
- Tylko coś spieprz a wylecisz na zbity ryj gnojku...już ja ci to obiecuje...

Zobacz że drugi jest bardziej przejrzysty (przynajmniej dla mnie). Lepiej widać wypowiedzi samych bohaterów a to co się dzieje z nimi (czyli narracja) też ma swoje miejsce.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Gothard
Generał armii
Generał armii


Dołączył: 11 Lip 2008
Posty: 3630
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 34 razy
Ostrzeżeń: 5/5
Skąd: wiem, że to czytasz?
Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Sob 08:18, 05 Cze 2010    Temat postu:

Ja jednak zostanę przy swoim ;] i to kolejna część

Derato razem z oddziałem Świętego Zastępu Miecza, elity Strażników stał pomiędzy basztami nad bramą i przyglądał się jak obsługa katapult ładuje kamienie. Na ten widok zacisnął mocno pięść. To jest jedna z sytuacji której nie cierpiał. Kiedy przeciwnik mógł robić co chciał a oni się tylko przyglądali. Niestety w mieście nie stacjonował oddział łuczników więc zupełnie nic nie dało się zaradzić. Rozejrzał się dookoła patrząc na swoje jednostki jak i sojuszników. Na czele garnizonu miasta stał już stary, wysoki i smukły mężczyzna jadący na wielbłądzie razem z kilkunastoma innymi jeźdźcami. Machając swoją włócznią zagrzewał żołnierzy do walki która dla większości pewnie będzie ostatnią. Orki…wielkie zielonoskóre stwory nie znają litości dla tych którzy przeciwko nim wyciągną broń ani też tym którym oni sami wyciągną broń, jednak tych którzy z nimi pracują darzą wielkim respektem i stąd właśnie w ich szeregach lekkozbrojne oddziały arabskich najemników. Mistrz odwrócił się szybko gdy pierwszy pocisk trafił w zaryglowaną bramę. Parę innych przeleciało nad murem trafiając głównie w domu a jeden z nich trafił na nieszczęście obrońców w mur odrzucając paru ludzi przez co inni cofając się zrzucili tych stojących na samym końcu. W ten przypadkowy sposób zdziesiątkowano oddział do którego natychmiast posłali posiłki. W międzyczasie tego ostrzału najemnicy zaczęli podchodzić z drabinami do murów. Dowódca garnizonu wydał rozkaz wzmocnienia miejsc gdzie podchodzą drabiny a pod bramą ustawił dodatkowy oddział. Kolejne pociski poszybowały nad murem i trafiły w kolejne domy. Na szczęście obsługa katapult nie była zbyt dobrze wyszkolona co potem przekładało się nie na straty w ludziach ale budynkach lecz na tą chwilę najważniejsi byli żołnierze oraz uwaga ich dowódców. Jedna fałszywa decyzja i mogli już skazać siebie na porażkę. Drabiny opadły już na mury a najemnicy zaczęli wspinać się na górę gdzie czekali już żołnierze Związku Miast Pustynnych z gotowymi włóczniami by wprawić je w ruch. Gdy pierwsza głowa owinięta chustą pojawiła się przed strażnikami od razu parę włóczni poszło w ruch przebijając ją w paru miejscach na wylot. Martwy przeciwnik spadł a w tym czasie kolejne drabiny zostały oparte o mury co zmusiło dowódcę do poszerzenia szyków oraz wysłania tam rezerw które zachowywał na wszelki wypadek. Niestety przeciwników było więcej. Dlatego trzeba było zatrzymać ich już na murach. Taka ilość drabin pozwoliła najemnikom dostać się na mury i zaczęła się walka która mogła już zdecydować o losach bitwy. Derato tylko dalej patrzył na dosyć duży oddział na wielkich wargach. Tam właśnie był sprawca tego wszystkiego…Gorhax. Wyjrzał lekko za blanki murów by rozejrzeć się dookoła. Przypadkowe zdziesiątkowanie oddziału Związku spowodowało, że na prawej flance najemnicy zaczęli zyskiwać przewagę oraz było już widać orków wchodzących po wielkich drabinach. Dał rozkaz by jeden z oddziałów poszedł na lewą flankę a sam z oddziałem Świętego Zastępu ruszył na prawą flankę. Święty Zastęp w porównaniu do standardowych Strażników różnił się tym iż był potężnie opancerzony w kirysy, naramienniki do łokci oraz nagolenniki sięgające do kolan. Zamiast spodni mieli coś w rodzaju spódnicy…lecz z kolczugi by nie mieli ograniczonego ruchu. Tak samo pełny hełm bez przyłbicy był tak skonstruowany by mogli swobodnie oddychać oraz patrzeć a pióropusz usadzony na górze hełmu wydawał charakterystyczny odgłos zdolny przestraszyć konie i niektóre zwierzęta oraz nawet bardziej myślące istoty. Uzbrojeni byli jak piechota Zakonu Czarnych Rycerzy w falcaty* oraz duże tarcze zwane hoplon lecz w porównaniu do Rycerzy były one obłożone srebrem co dawało dobicie słońca zdolne oślepić przeciwnika. Niestety ten as chowany w tarczy nie mógł być wykorzystany ze względu na to iż słońce już dawno się schowało. Czterdziestu żołnierzy razem z Mistrzem przeszło przez basztę by zaraz potem z wrzaskiem rzucić się na przeciwnika który zajęty walką zapomniał o swoich tyłach. Falcaty od razu zaplamiły się krwią a żołnierze Związku widząc wsparcie znaleźli w sobie siły by również ruszyć na najemników którzy byli w kleszczach. Derato zaraz potem cofnął się z oddziałem by wskakujące na mur orki z wielkimi toporami nie przygniotły jego ludzi i wywiązała się kolejna walka lecz tym razem znacznie trudniejsza. Potężne ciosy zielonoskórych istot rozrywały na strzępy żołnierzy Związku którzy jednak dalej walczyli odpłacając się tym samym. Oddział Świętego Zastępu Miecza jak na razie bez strat toczył męczącą walkę. Hoplon dawał bardzo dobrą obronę lecz cios ich miecza był blokowany lub unikany przez przeciwnika i tak toczyło się w kółko. Na lewej flance również dało się dojrzeć monotonie lecz bardziej krwawą. Strażnicy zwykle byli w stanie zabić z pięciu orków zanim sami padli na ziemie pod gradem ciosów topora. Derato cofnął się trochę w tył by dojrzeć podherszta orków. Siekł on swoim jeszcze większym toporem na lewo i prawo.
-Pchać! –krzynął Mistrz
Święty Zastęp zrównał szyk wychodząc cudem bez strat i czterdziestu ludzi zaczęło pchać traczami i falcatami co dało oczekiwane efekty. Orki jak na razie walczące w mniejszości miały coraz mniej miejsca co dawało szansę dla Zastępu na wykończenie przeciwnika. Miecze ich znowu poszły w ruch i tym razem krew orków spłynęła po murach. Został tylko podherszt którego zabicie dało szansę na poważne złamanie morale jego oddziału. Jeden z członków Zastępu padł na ziemie od jego kopniaka lecz od śmierci uratował go Derato popisując się wspaniałym piruetem który odbił topór orka. Podherszt z wrzaskiem wyprowadził potężny cios z góry w dół lecz Mistrz będąc znacznie szybszy od przeciwnika wykorzystał moment kiedy był całkowicie odsłonięty i odrąbał mu głowę. Zaraz potem wziął ciało podherszta a raczej próbował je utrzymać.
-Wyrzucić ciało! –wrzasnął.
Dwóch członków Świętego Zastępu pomogło Derato wyrzucić ciało podherszta pod mury. Orki które miały już zamiar wchodzić odskoczyły jak poparzone od drabin i wyraźnie się przestraszyły członków Zastępu którzy na domiar tego wrzasnęli do nich jak najgorzej umieli co spowodowało, że orki odstąpiły od ataku na prawą flankę. Tym czasem na lewej sytuacja miała się znacznie gorzej. Oddział Strażników już o połowie mniejszy niż przedtem desperacko odpierał razem z żołnierzami Związku szarżę orków. Derato wiedział o tym więc od razu kazał Świętemu Zastępowi ruszyć na lewą flankę co też uczynili. Zanim doszli padł już ostatni na tym odcisku żołnierz Związku a Strażnicy widząc nadciągający Zastęp zaczęli się asekuracyjnie cofać by potem razem ze wsparciem runąć na wroga. Tym razem pióropusz na hełmach Zastępu zadziałał i niektóre orki zawahały się z kolejnym atakiem co dało spodziewany przez Derato efekt w postaci kolejnych zielonoskórych trupów których przybyło bardzo dużo. Pęd utrzymany przez Zastęp był nie do zatrzymania nawet przez dwóch podhersztów którzy od razu z polecenia Mistrza wylecieli za mur zatrzymując i tutaj orków przynajmniej na jakiś czas przejmując kontrolę nad sytuacją. Niestety…brama padła pod naporem kolejnego głazu który przetoczył się jeszcze rozgniatając żołnierzy Związku stojących akurat przed bramą. Sobid widząc to od razu dobył miecza z pochwy a za nim w ślad poszli inni Strażnicy. Chwilę po sforsowaniu brama zaczęła zapełniać się przepychającymi się orkami i właśnie wtedy oficer oddziału w którym był Sobid wydał rozkaz do ataku i wszyscy z wrzaskiem w towarzystwie innych nie tylko Strażników ale też i żołnierzy Związku rzucili się ataku. Wszyscy od razu pojęli, że muszą utrzymać orków w przejściu bramy gdyż potem będą mieli jeszcze mniejsze szanse na otwartym polu. Oddziały z murów pędem zbiegały w dół tocząc już walki na ciasnych schodach wewnątrz kwadratowych baszt lecz ze Świętym Zastępem na czele szarży po schodach orki widząc pęd rzuciły się do ucieczki na otwartą przestrzeń co się im nie udało. Walka była wyrównana lecz siła z jaką uderzali zielonoskórzy spowodowała, że obrońcy musieli oddać pola i wpuścić ich na pustą przestrzeń jaka panowała pomiędzy murem a domami. Teraz przepychania przekształciła się w osobne pojedynki z wyjątkiem Świętego Zastępu który razem z Mistrzem Derato trzymał wciąż szyk powalając kolejnych orków na ziemie niestety też ponosząc straty. Sobid wykorzystywał swoją zwinność i szybkość którą wykształcił na ciężkich treningach w Sardes i powalał kolejnych przeciwników. Jednak trafił mu się podherszt który prawie by mu odciął głowę tak jak to zrobił z jego towarzyszem który wcześniej podjął próbę pokonania orka. Strażnik ledwo sparował cios mieczem i odskoczył w tył znowu o milimetry omijając ostrze podherszta. Wykonał teraz cięcie po skosie na wysokości jego klatki piersiowej lecz nie dysponując taką siłą jak przeciwnik, jego cios został bez większych problemów zablokowany i nadszedł kontratak orka. Uderzył Sobida w szczękę wykonując cios drugim końcem rękojeści topora przez co Strażnik odszedł o parę kroków i uderzył plecami o żołnierza Związku z którym walnął tyłkiem w ziemię. Na ich szczęście niespodziewający się przeciwnicy sami sobie odcięli głowy. Przy swoim wsparciu Strażnik razem z żołnierzem wstali i tyle siebie widzieli gdyż Sobid ruszył na kolejnego przeciwnika. Walka cały czas się toczyła ku zaskoczeniu przeciwników równo gdyż obrońcy zdesperowani nie zamierzali oddać kroku i po mimo rosnących strat po obu stronach wszyscy nadal walczyli mimo iż ludzie pierwsi odczuli zmęczenie. Sobid spotkał na swoje nieszczęście kolejnego podherszta który zajęty dobijaniem swojego przeciwnika jeszcze go nie widział. Był może z dwadzieścia metrów od niego. Biegnąc cały czas schylił się po leżącą na ziemi włócznie martwego żołnierza i podnosząc się cisnął nią na oślep mając nadzieje, że trafi. I miał szczęście, gdyż włócznia wbiła się ramie herszta. Wykorzystując to zaszarżował po niego mimo iż zmęczenie mu doskwierało. Jeden z najemników zastąpił mu drogę lecz przy ciosie które było pchnięciem wymierzonym w jego klatkę piersiową odszedł w bok, chwycił go za nadgarstek i piruetem odciął mu głowę po czym wrócił do szarży na herszta. Ten już widział tego kto w niego rzucił włócznie i wyciągając ją spowodował, że mała fontanna krwi trysnęła z jego ramienia przez co zawył z bólu.
„Teraz albo nigdy” – pomyślał Sobid i wziął zamach by cisnąć w niego mieczem. Gdy puścił ostrze nie zwolnił biegu. Niedaleko herszta leżał miecz innego strażnika więc miał nadzieje, że w razie nieudanego rzutu zdąży pochwycić porzuconą broń. Na jego szczęście miecz wbił się niedaleko krtanie podherszta który odsłonił całą szyję podczas wycia. W ten sposób Strażnika opryskała fontanna krwi lecz płyn znowu dostał mu się do ust. Zakaszlał parę razy i padł na kolana a wszystko zaczęło mu się rozmazywać. Jednak mimo swojego dziwnego stanu usłyszał kolejny wrzask ludzki i podniósł głowę. Ku jego i nie tylko jego ale wszystkich zdziwieniu żołnierze w czarnych zbrojach i na opancerzonych koniach potężną szarżą wbili się do środka zaraz za nimi piechota wbiegła do środka od razu przechylając szale zwycięstwa na stronę obrońców. Sobid wiedział, że to Czarni Rycerze lecz już nic nie mógł zrobić. Padł na ziemie i stracił przytomność…

Falcat – Krótki miecz


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Undertaker
Nowicjusz miecza


Dołączył: 02 Mar 2010
Posty: 418
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 2 razy
Ostrzeżeń: 5/5

Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Sob 14:43, 05 Cze 2010    Temat postu:

No fajne to wszystko 8/10.

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
patrykTrojanPwd.
Obywatel


Dołączył: 04 Cze 2010
Posty: 71
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 3 razy
Ostrzeżeń: 0/5

Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Sob 19:28, 05 Cze 2010    Temat postu:

Hehe- -"Stary Pierdziel". Bardzo ciekawe opowiadanie. 9.5/10.0 :]

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Hadriel
Wojownik


Dołączył: 10 Gru 2008
Posty: 717
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 9 razy
Ostrzeżeń: 0/5

Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Sob 20:10, 05 Cze 2010    Temat postu:

Cóż...muszę przyznać że nie jest to słabe opowiadanie. Podoba mi się. Szkoda że mnie nie słuchasz xD ale i tak wychodzi ci całkiem fajne opowiadanie. Dam ci 9.

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Gothard
Generał armii
Generał armii


Dołączył: 11 Lip 2008
Posty: 3630
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 34 razy
Ostrzeżeń: 5/5
Skąd: wiem, że to czytasz?
Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Wto 07:26, 29 Cze 2010    Temat postu:

Po dłuższej przerwie w końcu Sobid returns xd mam nadzieje, że ta część wam bardziej przypadnie do gustu Smile jakby ktokolwiek się pytał to tak...wszystko mojej roboty ;]

Strażnik budząc się pierwsze co poczuł to ogromny ból głowy a potem…poczuł, że jest skrępowany. Powoli otworzył swoje oczy i zobaczył kamienną posadzkę, a potem z wielkim zdziwieniem uniósł powoli bolącą głowę by rozejrzeć się dookoła. Znajdował się w lochach. Wilgotna, kamienna cela z grubymi, żelaznymi drzwiami, bardzo ciasnym wentylem przez które dostawało się powietrze oraz dwiema pochodniami dające jakieś tam światło. Jedyne co ostatnio pamiętał to szarżę sojuszników a potem…jak zwykle pustka w głowie. Spojrzał w prawo na swoją rękę. Była przykuta do ściany. W takim samym stanie była jego lewa ręka oraz obie nogi. Jedyne co mógł to ruszać głową.
-Gdzie ja do stu chędożonych goblinów jestem? –wyjęczał do siebie Sobid ze zrezygnowaniem opuszczając znowu głowę.
-W lochach Czarnej Twierdzy*! –odezwał się głos wartownika który pilnował więźnia za drzwiami.
„Czarna Twierdza? Co ja na orcze dziwki tutaj robie?” – mruknął w myślach Strażnik i znowu zapanowała cisza którą bo dłuższej chwili przerwało tupanie, ta osoba szła właśnie w kierunku jego celi. Z każdym krokiem Sobida głowa bolała coraz bardziej przez co przeklnął soczyście i jęknął z bólu. Wartownik wymienił parę słów z kimś lecz nie docierały one do Strażnika. Chwilę potem żelazne drzwi z charakterystycznym dla nich odgłosem otwarły się a ból głowy nagle zanikł zupełnie co pozwoliło więźniowi uzyskać trzeźwość umysłu.
-Zamknij drzwi. W razie potrzeby sam się obronie…-mruknął wysoki i masywny mężczyzna stojący w drzwiach.
Wartownik tylko zasalutował by zaraz potem zamknąć z hukiem drzwi i wrócić na swoje stanowisko. Sobid podniósł wtedy głowę by spojrzeć na przybysza który podszedł do niego. Krótko ścięte blond włosy pozwalały mu wypatrzeć czerwone oczy. „Gdzieś te gały widziałem…” – mruknął w myślach i zaraz potem przypomniał sobie, iż widział dokładnie tą samą osobę w sali tronowej. Usta mu się otworzyły ze zdziwienia.
-R-r-r-r…Rydhard? –spytał jakby z niedowierzaniem.
-Tak, tak to ja…-odpowiedział mu beznamiętnym głosem Rycerz- Pewnie dziwisz się czemu akurat ja zaszczyciłem Cię swoją obecnością, jak to moja ukochana mówi „Dziecie Miecza”…-zaśmiał się cytując Linacorannę- Arcymag Desmont lepiej to Tobie wytłumaczy…-powiedział po czym odwrócił głowę w kierunku drzwi- Wartownik! –zawołał.
Dosłownie chwilę po wezwaniu w celi stał już na baczność wartownik salutując w kierunku Wielkiego Mistrza.
-Rozkuj go. Zaprowadzę go do Arcymaga…-rozkazał łagodnym głosem.
-Ależ, niech Mistrz się nie fatyguje, ja go mogę zaprowadzić. –zaproponował wartownik, mówiąc z szacunkiem.
-Słuchaj…-zaczął Rydhard uprzejmnie- ja tu wydaje rozkazy i jeśli je kwestionujesz to możemy Cię obrać ze skóry, posolić…-zaczął wyliczać powoli i złożył ręce- nabić na pal, potem spalić a twój popiół damy rolnikom jako nawóz. Więc jak? -spytał uśmiechając się jak najbardziej szczerze.
Wartownik migiem zabrał się za rozkuwanie Sobida który po chwili mógł nogami dotknąć ziemi. Mimo, iż Wielki Mistrz mówił spokojnym głosem dało się w nim wyczuć, że jest zdolny do tego co powiedział a żołnierz doskonale to wiedząc z wyraźnym strachem w oczach posłusznie wypełnił rozkaz. Strażnik idąc za Rydhardem wyszli z celi i skręcili w prawo, a za nimi dało się usłyszeć huk żelaznych drzwi. Korytarz celi wyglądał tak samo surowo jak cela w której miał okazję zagościć były więzień. Cała wykonana z kamienia z szeregiem żelaznych drzwi które pilnowali wartownicy salutujący i usuwający się w bok gdy Rydhard przechodził obok a pochodnie ulokowane pomiędzy każdymi drzwiami dawały wyraźne światło na szeroki korytarz. Po krótkiej drodze znaleźli się na krętych, kamiennych schodach również oświetlonymi pochodniami i chwilę potem znaleźli się w średniej wielkości, drewnianym pomieszczeniu w którym jedynym umeblowaniem była ława długa na prawie całą szerokość pomieszczenia a po jej obu stronach znajdowały się ławy na których aktualnie nie było nikogo. Kolejny wartownik zasalutował jak cała reszta z lochów na widok Rydharda i otworzył drewniane drzwi na zewnątrz. Sobid który był nadal zmęczony i przywyknął do ognia pochodni zmrużył z początku oczy widząc słońce ale wyszedł z pomieszczenia. Znajdowali się na placu który otaczał budynek z samym parterem. Na środku paru Żołnierzy ćwiczyło między sobą walkę drewnianymi mieczami. Strażnik tylko rzucił okiem na nich i podążył dalej za swym przewodnikiem. Wyszli przez przejście na łagodnie spadające schody by zaraz potem znaleźć się na głównym placu. Był on wielki, obłożony kamiennymi kafelkami i właśnie tutaj po mimo dosyć trudnych warunków do ćwiczeń jednak odbywały się one właśnie tutaj pod okiem czasem niezbyt czujnych Kapitanów którzy trenowali ludzi ze swoich oddziałów. Plac ten kończył się na ścianie głównej siedziby gdzie mieszkali najważniejsi członkowie przesiadujący w twierdzy. Budynek ten był raczej utrzymany w surowym stylu jak cała reszta a jedynymi ozdobami były gargulce które gdyby mogły zabijały by wzrokiem. Jest to też swoisty system obronny gdyż magowie zaklęli pomniki które po wypowiedzeniu odpowiedniego zaklęcia zaczną żyć i atakować każdego kogo wyznaczy im ten kto je ożywi jednak system ten ani razu nie był sprawdzany gdyż twierdza nigdy nie była atakowana. Obok budynku znajdowała się wielka pod każdym względem wieża zbudowana w takim samym stylu jak główna siedziba. Był to najwyższy budynek w twierdzy i prawdopodobnie w okolicy i właśnie tam skierował swe kroki Rydhard a Sobid niczym cień poszedł za nim. Wielki Mistrz zwolnił trochę kroku by zrównać się ze Strażnikiem.
-Zanim w ogóle wejdziemy do wieży magów…-zaczął Rycerz- musisz wiedzieć, że Desmont jest „lekko” niezrównoważony…-powiedział podkreślając słowo „lekko”- mianowicie ma swoje alterego i możesz być światkiem jak z nim gada. Dosyć często się kłócą więc prawdopodobnie spędzisz czas na słuchania tych bzdur.
-Eeee…-podrapał się po głowie i na końcu wzruszył ramionami- no dobra…
I dalej szli już w zupełnej ciszy tupiąc po kamiennych kafelkach. Gdy grupa wartowników pilnujących dużych, drewnianych drzwi do wieży magów zobaczyła Rydharda od razu stanęli na baczność a potem na jego rozkaz zaczęli ciągnąć drzwi. Chwilę potem weszli do środka i ich oczom ukazały się sterty skrzyń pomiędzy którymi przemieszczali się żołnierze którzy cały czas gdzieś je przestawiali, nosili…jakby tylko udawali, że coś robią. Przy stole alchemicznym na końcu okrągłego pomieszczenia stał wysoki mag który widząc ich przerwał swą pracę przy grubej księdze w skórzanej okładce i odwrócił się w kierunku dwójki mężczyzn którzy do niego podeszli. Mag z szacunkiem schylił na chwilę głowę a jego długie, czarne włosy zasłoniły mu twarz oraz jego zielone oczy i schował swoje dłonie w szerokie rękawy.
-Witaj Mistrzu…-zwrócił się w kierunku Rydharda a potem spojrzał na Sobida- Niech aura miecza będzie z Tobą Strażniku…-i również schylił na chwilę w jego kierunku swoją głowę.
-I z Tobą też magu…-odpowiedział mu były więzień i odwzajemnił gest.
-Czego szukasz tutaj Rydhardzie? –spytał mag.
-Ja przyszedłem w odwiedziny do twojego nauczyciela Xandzie…-odpowiedział mu uprzejmie Rydhard.
-Ahhh…-mag przytaknął głową- Nie wypada mi odmawiać Mistrzowi…z resztą nawet nie zamierzam. Pewnie Mistrz Desmont i Zilvilin trochę się stęsknili gdyż dawno tutaj nie gościsz Mistrzu…-odpowiedział spokojnie i uprzejmie.
-Cóż…nadmiar obowiązków…-odpowiedział Rydhard który widocznie był zaprzyjaźniony z magami- otworzysz wrota?
-Tak, tak…-przytaknął Xand i odwrócił się w kierunku jedynego pustego miejsca.
Mag wyjął dłonie z rękawów i złożył ręce jak do modlitwy by zaraz potem opuścić głowę i zacząć wymawiać jakieś słowa starożytnym języku. W miejscu gdzie nic nie stało pojawił się zielony obłok dymu i właśnie wtedy Xand wysunął dłonie, prostując je w kierunku obłoku, nie przerywając wymawiania zaklęcia i chwilę potem pojawiły się drzwi.
-Proszę mistrzu…-rzekł spokojnie- możecie przechodzić.
-Dziękuje Ci Xandzie…-rzekł ze szczerym uśmiechem Rydhard i ruszył w kierunku drzwi.
Sobid który przyglądał się z boku, będąc lekko zdziwionym poszedł za Rycerzem. Widział parę razy jak magowie czarują ale żeby z nikąd wytrzasnąć drzwi jeszcze nigdy nie miał okazji zobaczyć na oczy. Mistrz otworzył drzwi i za nimi pojawiły się schody. Strażnik poszedł za nim a gdy znaleźli się na nich drzwi zniknęły.
-Gdzie my u licha jesteśmy? –spytał Sobid rozglądając się dookoła.
-W wieży magów, w wieży magów…-odpowiedział beznamiętnie jego przewodnik- Jak byś zauważył na parterze nie było schodów. To jest sposób ochrony magów i właśnie jesteśmy nad Xandem i tym całym burdelem który się nigdy tam nie kończy…-skwitował Rydhard i poszedł dalej.
Szli po krętych, drewnianych schodach czasem napotykając zdobione drzwi będące wejściem do komnat magów a od strony kamiennej ściany co jakiś czas mogli wyjrzeć przez ciasne i wysokie okna na to co się dzieje na zewnątrz a pomiędzy nimi znajdowały się zgaszone pochodnie które zapalano na noc. Sobidowi wystrój wydawał się monotonny i miał wrażenie jakby te schody nigdy się nie kończyły co spowodowało jego znużenie.
-Jak długo jeszcze? –spytał beznamiętnie Strażnik.
-Mieszka na samej górze więc trochę sobie pochodzimy…-odpowiedział mu też znudzony monotonią schodów Rydhard.
Po monotonnej wędrówce w końcu stanęli przed drzwiami na samym szczycie wieży. Sobid chciał odpocząć lecz jego przewodnik od razu zapukał i z taką samą szybkością dało się usłyszeć „proszę!”. Wchodząc za Mistrzem pierwsze co zobaczył to stół alchemiczny w kształcie półksiężyca gdzie były najrozmaitsze urządzenia oraz stojące na stole regały z rozmaitymi rzeczami które na sam widok nawet przyprawiały człowieka o mdłości. Części ciała różnych, bliżej niezidentyfikowanych stworzeń oraz wiele innych rzeczy. Strażnik nie chcąc specjalnie na to patrzeć rozejrzał się dookoła. Na lewo znajdowała się część sypialna maga. Duże, zdobione łóżko z baldachimem oraz łazienka a z prawej strony była część wypoczynkowa czyli kominek przed którym stał stół z dwoma fotelami oraz kanapą i regałem z winem. Już z zewnątrz widział jak wielka jest wieża lecz w środku zdawała się jeszcze większa gdyż pokój był wręcz przeogromny. Na pozostałej części wolnej przestrzeni na podłodze został wyrysowany pentagram na którego końcach znajdowały się świece schowane w czaszki. A rezydował tutaj długowłosy człowiek średniego wzrostu który stał do nich tyłem lecz po zdobieniach jego szaty było pewne, że jest on ważny. Odwrócił się energicznie od księgi którą czytał nad jakimś flakonikiem a jego kruczoczarne włosy tak zasłoniły mu twarz, że można było by rzec, iż jej nie miał. Chwilę potem wysuwając rękę spod rękawa odgarnął swoje włosy i spojrzał na nich swymi fioletowymi oczyma będącymi efektem ubocznym jakiegoś eksperymentu.
-Rydhard, mordo Ty moja! –zawołał wesoło mag przechylając głowę w prawo- Dawno Cię tutaj nie widziałem!
-Cześć Des, cześć…-uśmiechnął się do niego Mistrz.
-A Ty gdzieś był! –wrzasnął mag szorstkim, zupełnie innym głosem niż wcześniej przechylając głowę w lewo- Już nóż ostrzyłem, żeby Ci jajca odciąć! Może to by Ci o mnie przypomniało!
-Wiem Zilv, wiem…-westchnął Rydhard- Nadmiar obowiązków ostatnio mam…
-No cóż…-odrzekł mu mag przechylając głowę w prawo o rozłożył w geście bezradności ręce- Więc czym zawitałeś do mnie…
-Do nas do kurwy nędzy! –warknął mag szorstkim głosem przechylając głowę w lewo- Siedze w Tobie a Ty ciągle o mnie zapominasz!
-No więc…-chrząknął mag przechylając głowę w prawo- Cieszę się, że zawitałeś do nas Rydhardzie i jakiż jest cel twojej wizyty?
-Ja przyszedłem z tym narwańcem…-wskazał ruchem głowy na Sobida.
Strażnik w tym czasie stał i ze zdziwieniem gapił się jak na idiotę w stronę maga który przed chwilą odbył kłótnie z samym sobą? Sam już nie wiedział czy coś go opętało czy naprawdę ma rozdwojenie jaźni. Aż usta otworzył a w pokoju zapanowała cisza.
-Co się tak gapisz śmierdzielu? –warknął Zilvilin gdy mag przechylił głowę w lewo- Nigdy maga nie widziałeś czy matka Cię parę razy upuściła przy urodzeniu? –powiedział z kpiną.
W tym momencie twarz Sobida przybrała wyraz twarzy taki jakby miał zaraz kogoś zabić. Akurat on nie znosił kpin kierowanych do niego więc zaraz tylko zmrużył ze wściekłości oczy.
-Do mnie mówisz gówniarzu? –warknął Strażnik.
-Gówniarzu? –zaśmiał się Zilv- Jestem starszy niż Ci się wydaje idioto. I tak, do Ciebie mówiłem gnojku.
Sobid zacisnął zęby z całej siły i jedną dłoń a drugą chciał sięgnąć po miecz lecz…nie miał go. Wtedy na jego twarzy pojawiło się zdziwienie i zagubienie i zaczął siebie oglądać. Miał na sobie tylko luźne oraz brudne szaty zakonu do którego należał i to było tyle. Po tej chwili zdziwienia jego gniew jeszcze się zwiększył. Ktoś zabrał to co dla Strażnika Miecza najważniejsze czyli miecz a jako, że nie miał kogo obwiniać rzucił się z pięściami na maga lecz wtedy do akcji kroczył Rydhard który chwycił go i odciągnął od maga. Chwilę potem dostał w twarz od Rycerza.
-Nie przyprowadziłem Cię po to byś się bił…-warknął poirytowany sytuacją i spojrzał na maga- A Ty Zilv masz trzymać ryj czy to jasne? Bo moja cierpliwość jest ograniczona.
-i również warknął w jego kierunku.
Alterego Desmonta tylko coś wymruczało wściekłe i mag przechylił głowę w prawo.
-Dziękuje Rydhardzie –rzekł arcycmag w kierunku Rycerza- A więc przejdźmy do Ciebie Strażniku. Pewnie zdążyłeś zobaczyć, że przy bliskim kontakcie z krwią tracisz przytomność?
-Tak…dosyć często to mi się zdarza ostatnio…-powiedział niechętnie Sobid spuszczając głowę.
-A więc odkryłem…-zaczął Desmont
-Kurwa! My odkryliśmy! –warknął zdenerwowany Zilvilin.
-No więc dobrze…-westchnął zrezygnowany mag- Ja z Zilvilinem odkryliśmy pewną rzecz która powinna Cię zaciekawić…

Czarna Twierdza – Wielka i potężna twierdza będąca stolicą Zakonu Czarnych Rycerzy.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Gothard
Generał armii
Generał armii


Dołączył: 11 Lip 2008
Posty: 3630
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 34 razy
Ostrzeżeń: 5/5
Skąd: wiem, że to czytasz?
Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Sob 09:10, 16 Paź 2010    Temat postu:

Na Sobida nie mam pomysłów. Więc walne to, żeby nie zaśmiecać reszty tematu. Cel tego opowiadania mniejwięcej nie znany a to co jest poniżej możecie uznać za prolog.

Braves Arrow, postrach wszystkich wód, pirat nad piratami patrzył właśnie na swój koniec. Dookoła „Marianny” szalała burza a jego ludzie mimo wszystkich starań ledwo utrzymywali się na nogach. Był on ubrany jak zwykle czyli w swój poniszczony kapelusz typowy dla kapitanów który dodatkowo oklapł mu na uszy przez nadmiar wody, kurtkę również typową dla właścicieli okrętów, oliwkową przez nadmiar wody który wsiąkł w jego jedyne okrycie gdyż pod nią nie miał nic. Rapier jego mimo, że jeszcze zachowywał połysk pewnie stanie się nic nie wartą kupą zardzewiałego żelastwa. Po a tym spodnie które niegdyś były białe, sięgające mu za kolana przyległy do jego ciała niczym pijawka a proste, skórzane buty nie stanowiły żadnej przeszkody dla wdzierającej się wszędzie wody.
-Maszt! –krzyknął ktoś.
Wszyscy wiedzieli o co chodzi. Główny maszt pod wpływem wiatru zdolnego zmieść nawet trolla złamał się i leciał w kierunku Braves`a który najzwyczajniej w świecie patrzył się znudzonym wzrokiem na zbliżającą się śmierć.
„Pieprzyć to…i tak wszyscy zginiemy…”
I zaraz potem jakaś dziwna siła sprawiła, że żagiel nie spadł na niego a zaraz obok, mijając go o milimetry. A cel był dosyć duży gdyż kapitan był wysoki i umięśniony jak na pirata o takiej renomie przystało.
„Kurwa…czemu ja zawsze musze mieć gorzej…”
Mruknął wściekły gdy zobaczył jak jego fregata jest strącana na skały znajdujące się nieopodal jakiejś wyspy. Westchnął tylko ciężko i poczuł jak grunt przechyla się na bok. Widocznie po mimo starań sternika stojącego zaraz obok niego jakaś wala uderzyła ich od boku i spowodowała wywrotkę statku. Nie opierał się, wolał już przywalić z całej siły w wodę niż do tego zostać poharatany przez resztki swojego okrętu. Poczuł ból który skomentował w myślach jednym słowem.
„Cholera…”
Zaraz potem poczuł jak fale pchają go w jakieś nieznane mu miejsce. Podjął próbę wypłynięcia na górę i jedyne co zobaczył to kolejną taflę która sprowadziła go z powrotem w dół. Następna próba zakończyła się straceniem przytomności z powodu bliskiego kontaktu z głazem w który uprzednio przygrzmocił jego okręt….


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Gothard
Generał armii
Generał armii


Dołączył: 11 Lip 2008
Posty: 3630
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 34 razy
Ostrzeżeń: 5/5
Skąd: wiem, że to czytasz?
Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Nie 11:05, 17 Paź 2010    Temat postu:

I oto kolejna, krotka część przygód owego pirata.

Obudził go ból głowy i posmak piasku w ustach. Otworzył powoli oczy i ukazała mu się plaża na której leżały szczątki jego okrętu oraz parę ciał. Zebrał się powoli coś mrucząc pod nosem i tym razem ujrzał najzwyczajniejszy w świecie las. Następnie położył dłoń na swojej głowie i rozejrzał się za kapeluszem. Który leżał przy ciele jednego z członków załogi. Powoli stanął na swoich nogach lecz zaraz potem wywalił się na ziemie, gdyż stracił równowagę.
„Czuje się jak szczur lądowy…”
Podjął kolejną próbę która tym razem zakończyła się sukcesem. Powoli, choć z postępem zbliżył się do swojego kapelusza i ciała Braga, pierwszego oficera „Marianny”. Przykucnął przy nim i założył swój kapelusz. Szturchnął go lecz ten w ogóle się nie ruszył. Sięgnął po swój rapier który o dziwo jeszcze błyszczał w świetle słonecznym i szturchnął delikatnie Braga w bok. Poskutkowało to tylko tym, iż oficer jedynie się poruszył. Na twarzy Braves`a wymalował się szeroki uśmiech.
-Yarrr! Brag skurwysynie, zapierdalać mi na pokład! –warknął na niego z charakterystycznym, szorstkim akcentem.
W ten oto sposób oficer zerwał się z ziemi jak poparzony i rozejrzał dookoła z niedowierzaniem. Widok zaskoczył go jeszcze bardziej niż kapitana gdyż on nie widział, że część „Marianny” ugrzęzła na lądzie. Wpatrywał się wprost na statek a w ślad za nim poszedł kapitan, spoglądając na to obojętnie.
-C-c-co my teraz zrobimy? –spytał przerażony.
Widać było, że oficer spanikował. Nie było się czemu dziwić, w końcu on i cała reszta załogi większość życia spędziła na tym okręcie, więc śmiało mogli go nazywać domem. Braves zareagował jedynie przez trzepnięcie go z pięści w twarz tak, że przewrócił się na ziemie.
-Już moja stara była twardsza…-mruknął kątem oka patrząc jak się podnosi.
Brag nie powiedział nic. Przywykł do tego, że kapitan często odreagowywał na nim. Rozejrzał się jeszcze po plaży w poszukiwaniu ciał.
-Może sprawdzimy czy ktoś jeszcze żyje?
-A wiesz…czasem jednak masz dobre pomysły…
Znaleźli jedynie jednego żywego członka załogi. Nazywał się Bill i swoją przygodę zaczął ledwie dwa miesiące temu, więc zupełnie spanikował co skończyło się pozbawieniem go kilku zębów przez kapitana. Usiedli niedaleko wraku swojego statku a Brag ograbił trupa z jego czarnej kamizelki gdyż na sobie miał luźne, szarawe spodnie i bandanę na głowie. Bill nie musiał za to robić nic gdyż był już ubrany. Braves znalazł opaskę na oko z innego trupa gdyż swoją gdzieś zgubił i tak wszyscy siedzieli w kręgu patrząc na siebie.
-Ktoś wie w ogóle gdzie my jesteśmy? –spytał Brag
-Płynęliśmy do portu Garid. –mruknął kapitan- Mieliśmy jeszcze dwa dni drogi a po drodze była tylko Krenia ale sztorm mógł nas zrzucić gdzieś na bok.
-Traid? –rzucił nagle Bill
Obaj spojrzeli na niego przerażonym wzrokiem, zaraz potem na siebie i później na las.
-Do stu fur beczek kartaczy…-mruknął Braves- Mamy przesrane…
Bill patrzył się z zaciekawieniem na obu marynarzy jakby nie dowierzając czemu oni tak nagle mu uwierzyli.
-Ale czemu? –spytał.
-Opowiadał ci ktoś synku o masakrze w Yrian? –kapitan spojrzał na niego kątem oka.
Ten tylko spojrzał na niego zdziwiony i lekko przerażony. Owa masakra była jak dotąd największą klęską floty Triadzkiej. Trzy pirackie okręty najpierw skutecznie splądrowały port nie zostawiając po nim nic a zaraz potem rozgromiły dwukrotnie liczniejszego przeciwnika.
-Dlatego straszą mną dzieci yarr! –zaśmiał się i wstał- To ruszać dupy kamraci, trzeba znaleźć nową łajbę…


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Gothard
Generał armii
Generał armii


Dołączył: 11 Lip 2008
Posty: 3630
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 34 razy
Ostrzeżeń: 5/5
Skąd: wiem, że to czytasz?
Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Pią 13:55, 11 Lut 2011    Temat postu:

Żeby nie zaśmiecać działu w tym samym temacie zamieszcze kolejnego swego cosia. Mam taki swój pesudo świat gdzie prawie wszystko jest mojego autorstwa i będe teraz wstawiał opowiadania, czy też inne tego typu rzeczy do tego tematu z nudów, przy okazji mając ślepą nadzieje na opinie. Można to potraktować jako swego rodzaju prolog.

W korytarzu dało się wyraźnie wyczuć krew oraz trupy…walające się dosłownie wszędzie. Niektóre były tak zmasakrowane, że nawet wskrzeszenie nic tutaj nie dawało. Jedyną żywą osobą był akolita w zakrwawionym, niegdyś szarym habicie ze srebrną, trójramienną gwiazdą. W dłoni trzymała grubą, ozdabianą złotymi ornamentami księgę ze srebrną pieczęcią. Słychać było w dali jeszcze odgłosy walki. Wrzaski…czasem zupełnie nie ludzkie lub takie jakby potępieńcy wyszli z grobów na zewnątrz. Szczęk metalu czy też jakichś bliżej niezidentyfikowanych przedmiotów. Akolita starał się biec jak najszybciej uważając jednocześnie by nie zahaczyć o jakiegoś trupa. Towarzyszył mu od samego początku strach…przerażanie oraz bezradność. Miał te świadomość, że zaraz mógł podzielić los tych wszystkich którzy leżą bez ruchu pod jego stopami…nie umiał za to się w ogóle bronić by móc im pomóc i cały czas przeczekał z ową księgą w szafie. Skręcił gwałtownie na zakręcie, omal nie wpadając na witraż i jego oczom wyłoniła się obszerna sala przepięknie oświetlana przez witraże a za nią obszerne drzwi kaplicy, powoli się zamykające. Mimo tylu przeszkód na razie akolita utrzymywał równe tępo, mimo zmęczenia nadal zbliżając się do swego celu lecz…wrota zaczęły się powoli zamykać. Widać ktoś był w środku i dla swojego bezpieczeństwa postanowił zamknąć wrota.
-Chwila! –krzyknął zakonnik najgłośniej jak mógł omal nie potykając się o zwłoki- Czekajcie!
Drzwi nagle się zatrzymały, zaraz potem wynurzyła się z nich postać opancerzona w biały, płytowy pancerz, ozdobiony złotymi ornamentami oraz wielką, trójramienną srebrną gwiazdą na napierśniku. Widząc nadbiegającego akolitę wyraźnie się zdziwił i dał dłonią znak w bliżej nieokreślonym kierunku. Zakonnika ucieszyło to w duchu ale wcale nie zwalniał, nawet starał się przyspieszyć swój bieg by szybciej znaleźć się w kaplicy. Nawet nie zorientował się, że znalazł się już w wielkiej sali parę metrów przed wejściem. Zaraz potem wparował jak piorun do środka i padł na kamienną, zdobioną posadzkę cały czas trzymając księgę. Jego nierówny oddech rozbrzmiewał echem w wielkiej kaplicy.
-Zamknąć…-rzekł zbrojny do dwójki swoich towarzyszy, opancerzonych tak samo jak on.
Zaraz potem poczuł jak dwie pary żelaznych dłoni podnoszą go za ramiona i sadzają na drewnianej ławie zwróconej w stronę złotego ołtarza przygniatającego swoim rozmachem. Zajmował on całą ścianę będąc wysokim nawet na pięćdziesiąt metrów gdyż tak wysoki był dach owej kaplicy. Na środku, nad wielkim konfesjonałem znajdowała się już gigantyczna gwiazda z wypisanymi na każdym ramieniu słowo „pokora, nieugiętość, dobro”. Po obu stronach były wielkie obrazy Amidratosa*. Na jednym obrazie pokazany z lampą dzierżoną w dłoni której olbrzymi blask rozpraszał uciekające demony. Na arcydziele po drugiej stronie widniał ten sam bóg lecz już ze swym mieczem w dłoni ruszając z wrzaskiem na przerażone siły zła. Obu obrazom towarzyszyła sceneria mroczna, gdzie w tle wierni paladyni walczyli z jego przeciwnikami. Resztę wypełniały złote ornamenty czy też duże, kamienne pomniki przedstawiające również opiekuna paladynów. Na ścianach obok pomiędzy kolorowymi witrażami znajdowały się wielkie pomniki, również Amidratosa. Posadzki również nie omieszkali naznaczyć jakimś jego symbolem, przed ołtarzem znajdowała się ta sama gwiazda co na habitach oraz zbrojach tutaj zgromadzonych. A po za trójką paladynów i akolitą siedziała tutaj jeszcze dziesiątka modlących się zakonników z kapturami na głowach*. Jeden z nich za to siedział tuż obok wojowników i spojrzał się na nowoprzybyłego którego posadzono zaraz obok niego. Uwagę przykuła najbardziej księga która nadal spoczywała w jego dłoniach.
-Mistrzu…-rzekł akolita próbując złapać oddech- odzyskałem księgę…-i wręczył owy przedmiot.
-Dobrze się spisałeś…ale to chyba już koniec…-rzekł cicho.
W tym również momencie coś uderzyło w drzwi, zaryglowane przez wielką belkę. Paladyni wyjęli z pochew miecze i ustawili się przed drzwiami. Po drugiej stronie dało się słyszeć jakieś wrzaski i zgrzyt stali. Wszyscy pozostali zakonnicy przerwali modlitwę i zbliżyli się bliżej do rycerzy. Wszyscy, razem z mistrzem zaczęli powtarzać słowa, dokładnie te same, w tym samym momencie a w ich dłoniach zaczął formować się miecz…zupełnie biały niczym śnieg na dworze. Jedynie bezbronny był ledwo przybyły akolita który po prostu siedział i bez słowa wpatrywał się w belkę która już była bliska rozdzielenia się na dwie części. Zaraz potem drzwi otwarły się z hukiem a paladyni nie czekając, razem z pozostałymi zakonnikami z imieniem Amidratosa na ustach rzucili się w kierunku przeciwnika…

Amidratos – Bóg stojący na czele panteonu, uważany za opiekuna ludzkości oraz pogromcę sił zła oraz mroku. Patron paladynów.
Kaptury na głowach podczas modlitwy – jak nakazywał zwyczaj, trzeba się uniżyć przez Amidratosem pokazując, że nie jest się godnym by go oglądał.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum GOTHIC WEB SITE Strona Główna -> Twórczość własna użytkowników Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3
Strona 3 z 3

Skocz do:  

Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001 phpBB Group

Chronicles phpBB2 theme by Jakob Persson (http://www.eddingschronicles.com). Stone textures by Patty Herford.
Regulamin