|
GOTHIC WEB SITE Forum o grach z serii Gothic
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
Hadriel
Wojownik
Dołączył: 10 Gru 2008
Posty: 717
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 9 razy Ostrzeżeń: 0/5
Płeć: Mężczyzna
|
Wysłany: Czw 10:15, 03 Cze 2010 Temat postu: Avalon miasto światła |
|
|
Coś nowego. Wiem wiem mam dużo projektów ale nie mogę się powstrzymać gdy mam jakiś projekt po prostu go realizuje.
Avalon
Prolog
Wstał ładny dzień. Słońce wpadło do pokoju przed okno. Klujące promienie oświetliły całe pomieszczenie. Nie dawały spać. Mężczyzna z dość pokaźnym zarostem zasłonił ręką twarz by choć na chwilę otworzyć oczy.
- Cholerne słońce.
Powiedział z wyrzutem. Poderwał się z drewnianego łóżka. Rozejrzał się trochę jeszcze śpiący po całym pokoju. Wszystko było na swoim miejscu tak jak miało być. Wstał na równe nogi. Niechętnie podreptał do stołu w kuchni. Chwycił dzban z wodą w środku. Uchylił go by się napić. Ten gest podziałał na niego bardzo ożywczo.
- Nie ma to jak woda.
Powiedział do siebie. Uśmiech nakreślił jego twarz. Teraz był gotów do co tygodniowych spotkań z dziećmi na placu świątynni.
Wyszedł ze swojego domu. Zabezpieczył tylko dom przed ewentualnymi rabusiami. Straż wiele razy powtarzała że nie ma się czego obawiać ale on jakoś nie wierzył tym obibokom.
Szedł przed kolejny uliczki spotykając co jakiś czas znajomych i przyjaciół z dawnych lat.
- Witaj, Alkarimie.
Powiedział do przyjaciela. Ten od razu do niego podbiegł. Uścisnęli sobie dłoń a życzliwość i radość ze spotkania malowała się na ich twarzach.
- I jak twoje życie Mariku?
Zapytał jego przyjaciel. Długo się nie widzieli. MArik tylko pokręcił głową.
- A dobrze. A jak twoje interesy?
Zapytał Marik. Alkarim był kupcem stąd też pytanie. Podobno był najlepszy ale plotki zazwyczaj szkodzą a nie pomagają.
- Wyśmienicie. Nasz nowy król dobrze nami rządzi. Avalon chyba rozkwita.
Powiedział z zadowoleniem. Marik tylko się zaśmiał. Poklepał po ramieniu przyjaciela i dał do wiadomości że musi już iść. Alkarim tylko skinął głową.
Szedł dalej aż w końcu wyszedł z terenu bazaru. Przed nim stała świątynia. Wejście było iście monumentalne. Zawsze gdy tu wchodził czuł wielki respekt dla tych którzy wybudowali ten budynek.
Wszedł do schodach. Już minął bramę. Od razu powitały go przyjazne spojrzenia dzieci które już na niego czekały.
- Wujek Marik!
Krzyknęły i wszystkie zbiegły się wokół swojego "wujka". Marik tylko się zaśmiał i o mało się nie wywrócił pod naporem maluchów.
- Witam dzieci. Chcecie dziś jakąś opowieść?
Zapytał zadziornie. Wiedział że jak tylko zasiądzie na ławce by im opowiadać to co dziś sobie zaplanował nie dadzą mu spokoju.
- Pewnie! Tak wujku!
Krzyczały zadowolone. Marik tylko się uśmiechnął i zaczął iść do swojego stało miejsca skąd opowiadał niesłychane historie.
Gdy usiadł dzieci zrobiły krąg przed nim. Było ich dość sporo, 20 jak nie mnie.
- Dzieci dziś opowiem wam historię która jest prawdziwa w każdym calu. Nie jest to legenda. Opowiem wam historię naszego króla.
Powiedział po chwili. Dzieci westchnęły z zachwytem.
- Naszego króla Jaspera?
Zapytało jedno z zebranych.
- Tak. Lecz kiedyś nie nazywał się Jasper. To my tak go ochrzciliśmy.
Kiedyś nosił imię...
Już miał dokańczać gdy ktoś był szybszy.
- Casper
Powiedział kobiecy głos. Marik spojrzał w jej stronę. Uśmiechnął się. Dzieci również się zdziwiły że ktoś tu wszedł. Wstał z miejsca by powitać swoją dawną znajomą uściskiem.
- Lea...dobrze cię znów zobaczyć.
Powiedział szybko i zasiadł na dawnym miejscu.
- Dzieci może nasz gość posłucha z nami? Co wy na to?
Zapytał wszystkich zgromadzonych.
Dzieci chóralnie podniosły zadowolenie. Nie miały nic przeciwko. Kobieta siadła na końcu przypatrując się dzieciom i Marikowi.
- Tak więc dzisiejsza opowieść będzie o księciu Casperze.
Powiedział. Milczenie dzieci potwierdzało to że już słuchały.
- Wszystko zaczyna się dawno temu bo jakieś 20 lat temu. Na daleko położonych wydmach...
Marik zaczął mówić. Już wpadł w trans to było widać a Lea tylko się śmiała w duchu. Kto by pomyślał że jest taki dobry. Spojrzała na pałac nad dzielnicą handlową. Uśmiechnęła się gdy ujrzała w oknie zarys postaci króla. Powróciły dawne wspomnienia. Jednak potem zaczęła znów słuchać Marika. Bowiem historia była, jest i będzie pociągająca a ta dopiero się zaczynała.
Koniec prologu.
Zobaczmy jak się spodoba xD. Nie jest za długi tylko...
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
|
|
Gothard
Generał armii
Dołączył: 11 Lip 2008
Posty: 3630
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 34 razy Ostrzeżeń: 5/5 Skąd: wiem, że to czytasz? Płeć: Mężczyzna
|
Wysłany: Czw 10:37, 03 Cze 2010 Temat postu: |
|
|
To wypada mi się spytać o czym to jest...to wszystko ma być historią opowiadaną czy tylko to jest fragment? xd
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Hadriel
Wojownik
Dołączył: 10 Gru 2008
Posty: 717
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 9 razy Ostrzeżeń: 0/5
Płeć: Mężczyzna
|
Wysłany: Czw 10:55, 03 Cze 2010 Temat postu: |
|
|
Chciałem zrobić coś takiego że on zaczyna opowiadać opowieść która już się wydarzyła a teraz następne części będą już o tej wydarzonej już historii. Wierz takie przejście w czasie. On sobie opowiada tym dzieciom a ja będę pisał o tym co dzieje się aktualnie w jego opowieści. Kumasz mnie więcej??
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Gothard
Generał armii
Dołączył: 11 Lip 2008
Posty: 3630
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 34 razy Ostrzeżeń: 5/5 Skąd: wiem, że to czytasz? Płeć: Mężczyzna
|
Wysłany: Czw 18:59, 03 Cze 2010 Temat postu: |
|
|
Kumam, kumam. I czekam na następne części
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Hadriel
Wojownik
Dołączył: 10 Gru 2008
Posty: 717
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 9 razy Ostrzeżeń: 0/5
Płeć: Mężczyzna
|
Wysłany: Czw 20:51, 03 Cze 2010 Temat postu: |
|
|
Teraz tu zaczyna się ta opowieść którą on opowiada dzieciom.
Avalon
Rozdział 1 "WSZYSTKO SIĘ ZACZYNA"
Tego dnia słońce prażyło dość mocno. Było z 30 stopni jak nie mniej. Wydmy jakby odlane z płynnego złota rozciągały się hen za horyzont tworząc stały i niezmienny krajobraz pustynni. Nie przyjazna dla nierozważnych podróżnych stanowiła dość poważną przeszkodę. Brak wody i jedzenia z czasem stawał się udręką dla najwytrwalszych.
Piaskowi czasami ustępowały małe potoki i jeziorka które dawały możliwość rozwoju. Ludzie tworzyli oazy. Niekiedy były one zbawienne po długich podróżach. Dawały chwilkę wytchnienia. Jednak czasami stawały się obiektami najazdów rabusiów i nie tylko. Pustynia miała też swoje ciemne oblicze o wiele gorsze niż prażące słońce i brak wody. Chodziło o liczne potwory. Różnego rodzaju robaki, i inne zapomniane już ludy pustyni.
Nieodzowną rzeczą pustynni były również grobowce. Pełno ich było na całej pustynni, czasami stawały się obiektami grabieży ale i dawały schronienie bo wilgotne powietrze dawało chwilkę wytchnienia przed promieniami słońca. Jednak nie były on też takie puste i niezamieszkane. Często właśnie tam mieszkały zapomniane ludy bądź co gorsza nieumarli którzy jakimiś sztuczkami zostawali tam przywoływani.
Jeden z nich był wyjątkowo stary, widać było że kamienie tworzące całą strukturę po woli się już kruszyły. Roślinność porosła już znaczącą część wszystkich korytarzy podziemnych ruin. Ciemność zasnuwała wszystkie możliwe pomieszczenia. To był jeszcze jeden minus podziemnych eskapad. Całkowity brak widoczności.
Jednak, ktoś już tam był. Widać było że małe zielone światło dawało słaby ale wystarczający blask by widzieć co było przed użytkownikiem. Osoba była ubrana w poszarpaną koszulkę koloru piasku spodnie też były poszarpane przy nogawkach i były tego samego koloru. W okół szyi miał wąską niebieską szarfę. U boku widniał przypięty sejmiter. Mężczyzna biegł jakby gonił go sam diabeł. Choć właściwie to gonił go piękny zamiennik na to określenie. Mianowicie cała amia szkieletów.
- Biegnij matole!
Krzyczał współtowarzysz. Ten był ubrany w białą szatę z kapturem rozciętą na środku. Była zapinana od góry do pasa. Na około pasa miał czerwoną szarfę. Na przed ramieniu miał karwasz a przy pasie zwykły długi miecz jednoręczny.
Biegł za swoim przyjacielem jak oszalały.
- Do przodu, szybciej!
Dodał biegnąc za swoim towarzyszem. Za nim biegła cała armia trzeszczących ze starości kości. Były wolniejsze od podróżników jednak było ich tak dużo że nie mieściły się w załamaniach korytarzy.
- Ej widzę wyjście.
Zaalarmował pierwszy z nich. Była to największa prawda. Światło wpadające do podziemi wskazywało na wyjście.
- Szybko, są coraz bliżej.
Rzucił odziany w biały płaszcz podróżnik.
Pierwszy z nich już widział wyjście postawił właśnie nogę na pierwszym stopniu wyjście i obejrzał się za przyjacielem. Ten biegł gdy nagle się potknął i wywrócił. Spojrzał za siebie. Przerażenie mieszało się z bardzo silnym głosem w środku. Mówił "podnoś tyłek i spadaj stąd".
- Szlag!
Rzucił pierwszy i podbiegł do przyjaciela by mu pomóc wstać. Szybko biegł by mu pomóc ale obawiał się że nie zdąży. Pierwsza grupa szkieletów dopadła go szybciej.
- Marik!
Krzyknął i zaczął biec szybciej. Ten szybko dobył miecza. Leżał nadal ale próbował wstać. Jednak dwa szkielety go przygwoździły ciosami swoich zardzewiałych oręży.
Marik genialnie zablokował ciosy ale został przyciśnięty ich siłą. Trzy następne już miały zadawać ciosy gdy do akcji wszedł przyjaciel Marika i zablokował ciosy pieszego z trzech szkieletów. Drugiego potraktował cięciem w kręgosłup na odcinku szyjnym co spowodowało odcięcie mu głowy która poturlała się w ciemny obszar korytarza. Trzeci zdarzył wyjąc ostrze i nawet wykonał cięcie płaskie w okolicę podbrzusza. Jednak tutaj zadziałał Marik który jakoś wyrwał się z uścisku ciosów dwóch szkieletów i zablokował cios szkieleta który dybał na życie jego kolegi. Następnie kopnął go butem tak że przeciwnik wpadł na pozostałe dwa.
Marik tylko się uśmiechnął.
- Wiejemy, wiem że jest fajnie ale chodź.
Rzucił do niego piaskowo ubrany towarzysz. Oboje jak najszybciej wyszli z wnętrza grobowca. Mieli szczęście bo światło dnia okazało się bariera nie do przejścia dla podłych kreatur.
Obaj bardzo szybko oddychali. Łapali powietrze jakby zawsze go brakowało.
- Marik, masz to?
Zapytał go przyjaciel.
- Casper...bardziej interesowało mnie ratowanie życia niż jakieś klejnoty...
Powiedział z wyrzutem do przyjaciela. Bardziej obchodzi go jakiś klejnot niż przyjaciel.
- Oj nie obrażaj się. le przyznać trzeba było ciekawie.
Powiedział zadowolony i głupkowato się uśmiechnął. Marik miał inne zdanie na ten temat.
- Taki dorosły a nie poważny. Mówiłem żebyś nie dotykał tej dźwigni.
Obruszył się Marik. Spojrzał na swojego towarzysza który zrobił niewinną minę.
- To nie moja wina. Myślałem że ona otwiera wrota do wyjścia.
Wytłumaczył się niezbyt błyskotliwie. Marik tyko westchnął.
- Casper kiedyś mnie wpędzisz w takie tarapaty że nie ujdziemy żywi.
Powiedział do przyjaciela, Potem tylko się zaśmiał i walnął głową o piasek. Casper również się zaśmiał.
Leżeli tak jakąś chwilkę. Potem się podniośli. Musieli dojść do jakiegoś źródła, rozbić obóz i nacieszyć oczy tym co zdołali zabrać z grobowca. Trochę tego mieli prócz klejnotu którego nie udało im się zabrać.
- Musimy kierować się na północ.
Powiedział Casper. Marik zrobił zdziwioną minę i spojrzał na kompana.
- Od kiedy to wiesz gdzie iść?
Zapytał. Casper zrobił obrażoną minę.
- Tam jeszcze nie byliśmy więc chodźmy tam.
Zaproponował. Marik tylko się zaśmiał. Casper nic na to nie powiedział. Obaj poszli uczynni w stronę północną. Ciekawe czy znajdą tam jakieś źródło czy coś takiego.
Koniec rozdziału 1
Miłego.
Post został pochwalony 0 razy
Ostatnio zmieniony przez Hadriel dnia Czw 17:54, 01 Lip 2010, w całości zmieniany 1 raz
|
|
Powrót do góry |
|
|
Gothard
Generał armii
Dołączył: 11 Lip 2008
Posty: 3630
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 34 razy Ostrzeżeń: 5/5 Skąd: wiem, że to czytasz? Płeć: Mężczyzna
|
Wysłany: Pią 11:08, 04 Cze 2010 Temat postu: |
|
|
Cóż. Ciekawe to i dosyć było lecz czuje pewien niedosyt. Nie wiem czy to wina tego, że za słabo opisałeś wszystko. Ale czekam na więcej
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
patrykTrojanPwd.
Obywatel
Dołączył: 04 Cze 2010
Posty: 71
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 3 razy Ostrzeżeń: 0/5
Płeć: Mężczyzna
|
Wysłany: Pią 12:26, 04 Cze 2010 Temat postu: |
|
|
Hmm.. Bardzo ładne opowiadanie, lecz brakuje mi w nim czegoś... Chodzi o to, że w ogóle nie czuć akcji , ale i tak spoko.
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Hadriel
Wojownik
Dołączył: 10 Gru 2008
Posty: 717
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 9 razy Ostrzeżeń: 0/5
Płeć: Mężczyzna
|
Wysłany: Pią 16:02, 04 Cze 2010 Temat postu: |
|
|
Macie nie dosyt hmm...jakoś spróbuje temu zaradzić.
Avalon
Rozdział 2 "SPOTKANIE"
I znów pustynia. Wielka i nieprzyjazna. Pech chciał że było akurat południe czyli pora kiedy akurat było trudno o wodę czy nawet skrawek cienia wydarty pustynni.
Casper i Marik szli niestrudzeni choć szczerze mówiąc już siły ich powoli opuszczały.
- Masz trochę wody?
Zapytał Casper przyjaciela. Marik szedł tylko do przodu. Odwrócił się w stronę przyjaciela. Wymowne spojrzenie mówiło wszystko. Brak wody...jedzenia też. Pięknie lepiej być nie mogło. Musieli czym prędzej znaleźć jakieś źródło.
Casper tylko westchnął i poprawił swój sejmiter. Szedł dalej za Marikiem. Wiadomo że z nim raczej nie da się zginąć. Marik był dobry w survivalu.
Przeszli już wiele wydm i naznaczyli piasek już niezliczonymi krokami żeby w końcu przed nimi ukazało się małe źródło. Życiodajny płyn, czasem droższy od samego złota szybko spowodowałby że ich witalne siły znów by powróciły. Jak opętani rzucili się w stronę źródła.
- Widzisz...woda.
Rzucił Casper wystrzelił do przodu zanim jego przyjaciel się zorientował. Jednak coś tu nie grało. Powinni być tu jacyś ludzie, nie ma nikogo.
- Ej Casper, poczekaj. Na Ratardama nie tak szybko.
Rzucił do niego ubrany w białą szatę przyjaciel. Ten jednak nie miał zamiaru zwolnić.
Doszedł do źródła. Szybko spróbował wody. Była wyśmienita. Czuł się tak jak nigdy wcześniej w swoim całym życiu. Zagarniał rekami wodę by ją popijać. Gdy nagle się zatrzymał. Pewnie pił by ją dalej gdyby nie to że przy jego czole znalazła się strzelba kogoś kogo właściwie nigdy nie widział w życiu.
- Podoba ci się nasze źródełko?
Zapytał Caspra rosły nieznajomy. Marik szybko się zatrzymał a fakt że był trochę za swoim przyjacielem dał mu możliwość schowania się za rosnącą niedaleko palmą. Spojrzał na górę. Drzewo było wytrzymałe. Wspiął się po nim dość sprawnie. Obserwował wszystko co się dzieje.
- Ładnie.
Tylko powiedział w myślach. Casper był właściwie okrążony przez 8 drabów. Szybko dało się zobaczyć że wszyscy byli uzbrojeni. Przynajmniej dwóch miało strzelby ale na pewno wszyscy mieli przy sobie jakiś oręż. Dwu czy jednoręczny. Były to młotki, miecze i topory wszelkiej maści. Oj ciężko będzie.
- Otwarta walka nie wchodzi w grę. Trzeba będzie poczekać.
Pomyślał i potem zerknął na swój karwasz. Dawno go nie używał. Ciekawe czy jeszcze by umiał. Ale nawet jeśli było ich aż 8 a on jeden. Pewnie zabiłby tym urządzeniem jednego maksymalnie dwóch a cała szóstka by go rozpłatała a Casper...oj lepiej nie myśleć co by z nim zrobili. Jednak trzeba było coś zrobić. Zamknął oczy by chwilkę pomyśleć.
- Dobra zabierajcie go. Lazer z przyjemnością go zobaczy. Widać że dziś Setuel nam sprzyja.
Powiedział jeden z nich. Chyba był hersztem tej grupy.
- Jasne szefie.
Odparł drugi po jego prawej. Chwycił Caspra za ramię. Młodziak jednak się wyrwał i go popchnął. Herszt nie był tym zadowolony i walnął go kolbą strzelby w twarz. Casper odleciał troszkę upadając na piasek. Mętnym spojrzeniem spostrzegł tylko że na drzewie ktoś siedzi. Marik? Pomyślał sobie ale chyba miał zwidy.
- Chłopcze umiem bić mocniej. Rusz się albo nie poprzestanę na tym.
Powiedział i wycelował w Caspra z broni.
- Wy bękarty...
Wycedził i potrząsnął głową by zniknęły mary przed jego oczami. Walnął rzeczywiście mocno.
Grupka bandytów się zaśmiała. Tylko brak rozkazu uchronił twarz Caspra od buta jednego z nich.
- Wstawaj nie powtórzę trzeci raz!
Niemal krzyknął herszt. Marik przegryzł wargi. Dobra wóz albo przewóz.
- Przynajmniej się zabawie.
Pomyślał sobie uśmiechając się. Przygotował się do skoku na zbira który wcześniej już podchodził do Caspra.
- Mam cię.
Pomyślał sobie i zeskoczył na biedaka. Przygwoździł go ciężarem swojego ciała i ostrzem wysuniętym z wewnętrznej części karwasza przebił skroń bandziora. Reszta od razu się cofnęła i herszt tylko zasyczał.
- Ty sukinsynie!
Rzucił w stronę Marika. Rozejrzał się na oszołomionych kolegów.
- Brać go. Na co się gapicie tępaki.
Rzucił doprowadzony do złości zagraniem Marika. Przyjaciel Caspra chwycił szybko ciało zabitego bandziora i rzucił nim w resztę. Dużo tym nie zdziała bo przewrócił tylko dwóch. Reszta ominęła ciało i ruszyła z młotkami, mieczami i toporami na Marika. Ten nie był dłużny. również wyjął swoją broń. Długi jednoręczny miecz z dziwnymi insygniami na klindze. Zablokował pięknie dwa pierwsze ciosy. Trzeci skontrował wybijając butem młotek z ręki napastnika. Rozbrojony przeciwnik spotkał się z pięścią Marika. Padł na ziemię. Szybko zrobił obrót i przeniósł obecnie wzrok na trójkę która biegła na niego. Zablokował pierwszy cios. Sam zrobił płaskie cięcie w ramię jednego z trójki. Trafił perfekcyjnie co widać było po reakcji zbira który złapał się za broczące krwią ramię. Następna dwójka już miała atakować gdy nagle za plecami Marika ktoś go uderzył w głowę. Na szczęście tylko pięścią. Strach pomyśleć co by było gdyby to był młotek albo gorzej.
Lekko ogłuszony padł na piasek. Chciał się podnieść ale nie zdołał. Jego miecz został wybity mu z ręki kopnięciem.
- Zabije cię szczurze. Wypruje flaki.
Rzucił do niego jeden z bandy. Herszt stał w najlepsze i tylko się cieszył z całego przedstawienia.
Marik był w nie lada tarapatach. Ale chociaż się zabawił i użył swojego ostrza. Warto było. Uśmiechnął się.
- Z czego się śmiejesz. Tak cię to bawi. Ciekawe jak będziesz się bawił jak robaki cię będą żarły.
Rzucił ze złością zbir który dostał wcześniej w ramię. Krew nadal leciała z rany ale satysfakcja zabicia gnojka który to zrobił była większa.
- Panowie, zaraz będzie jednego szczura mniej.
Powiedział i wycelował strzelbą w twarz Marika. Jednak nie zdążył jej odpalić. On i jego kolega po prawej padli jak szmaciane lalki od kul.
- Co, kto się ośmielił?
Zapytał kolega po lewej ale pytanie samo znalazło odpowiedź. Kula w jego głowie była wystarczająca odpowiedzią. To samo spotkało tez jego kumpla. Obaj osunęli się na ziemię tak szybko że herszt miał problemy z reakcją.
- Wiedziałem że kiedyś ich użyjesz.
Powiedział zadowolony Marik i wyszczerzył zęby w stronę herszta. W rekach Caspra znalazły się dwa pistolety. Chyba były to jakieś lepsze wersje. Każdy z nich miał po dwa wyloty. Razem dawał aż cztery wystrzały. To bardzo pomagało w walce a Casper był dobrym strzelcem. Właściwie po wymyśleniu broni palnej łuki, kusze i wszelkie inne bronie miotane odchodziły w zapomnienie. Jednak i je się czasem używało.
- Co teraz herszciku. Jest as tylko trzech.
Powiedział Casper stając już na nogach. Przeładował jeden z pistoletów kulami z pojemnika który miał na plecach. Drugi był już w trakcie.
- Dzieciaku...dobry jesteś...
Z niechęcią ale herszt musiał to przyznać. Sam podniósł swoją strzelbę i wycelował w Caspra.
Marik tylko się uśmiechał. Zaczął okrążać trójkę bandziorów z lewej strony. Herszt i Casper mierzyli się wzrokami a Marik miał ubaw z dwójką pozostałych przy życiu pomocników.
- Przyłącz się.
Rzucił herszt do Caspra. Młodzieniec niemal nie zaczął się śmiać.
- Jesteś śmieszny. Zabije cię i wezmę sobie twoją strzelbę. Podoba mi się.
Powiedział zadowolony. Marik w tym czasie juz zabił jednego z pomocników przy pomocy ostrza w karwaszu. Zadał nim cios w oko przeciwnika a potem poderżnął nim szyję. Drugi na ten widok zaczął uciekać najdalej jak tylko mógł.
Herszt został sam. Miał nie łatwe położenie. Od przodu jakiś młokos w dodatku dobry strzelec a za plecami miał narwanego skrytobójce. Piękna sytuacja.
- To jak herszcie. Może mi chociaż imię zdradzisz przed śmiercią.
Powiedział do niego Casper. Herszt się uśmiechnął. Czuć było śmierć w powietrzu.
Widać było ptaki. Padlina już je tu zwabiła.
- Nazywają mnie Reto.
Odparł nie spuszczając wzroku z wroga. Casper się uśmiechnął.
- Miło mi poznać imię wroga. Jestem Casper a to Marik.
Powiedział i przedstawił tez swoje przyjaciela. Reto tylko otworzył usta. Casper parsknął śmiechem. Wyglądało to komicznie.
- Co ty robisz?
Zapytał rozbawiony. Herszt się zaśmiał.
- To ty nic nie wiesz co?
Zapytał go rozbawiony. Teraz role się odwróciły. To Casper był bardzo zdziwiony tym co się dzieje. Czego on miałby nie wiedzieć. Coś jest tu nie tak.
- Ty serio nic nie wiesz? Co za niefart.
Powiedział w stronę swojego przeciwnika. Herszt był bardzo rozbawiony. Az opuścił broń ze śmiechu.
Casper zaczynał być wkurzony tym a Marik zupełnie się w tym gubił.
- Powiesz mi w końcu o co chodzi?
Zapytał podenerwowany Casper. Reto się zaśmiał ale nie odpowiedział. Wycelował tylko w przeciwnika.
- Lepiej się dowiedz bo Avalon upadnie.
Na jego ustach zagościł uśmiech szaleńcy. Chciał pociągnąć za spust ale nie zdążył. Palec Caspra był szybszy. Kula trafiła w serce nie dając szansy na przeżycie. Reto padł od razu na piasek. Czerwona prawie szkarłatna w promieniach słońca maź równomiernie pokryła piasek wokół ciała herszta.
Casper spojrzał w niebo. Tak, wrony i sępy będą miały ucztę. Podszedł tylko do ciała Reto i zabrał mu jego strzelbę. Zarzucił ją przez ramię. Potem spojrzał na Marika. Nie miał chyba humoru do rozmowy.
Odwrócił wzrok. Wziął tylko wszystkie możliwe bukłaki i napełnił je wodą. Zrobił to w milczeniu. Marik przeszukiwał jeszcze ciało Reto by zobaczyć czy ma tu jakieś poszlaki. Jednak nic nie znalazł. Wstał i podszedł do Caspra.
- Mariku, nie chce o tym rozmawiać. Chodźmy nie długo zapadnie noc trzeba przygotować wszystko do obozu.
Powiedział smętnym i poważnym głosem. Marik nawet nie zdążył otworzyć ust. Zabrał się za sprzątanie ciał i przykrywania krwi świeżym piaskiem. Casper zaś poszedł po jakieś drewno. Palmy chciał nie ruszać właściwe dzięki niej Marik go ocalił. Trzeba było przyznać że jego trik z tym nożem w karwaszu mu się spodobał. Poszedł szukać więc gdzieś indziej. Jednak nie mógł się pozbyć słów herszta.
"Lepiej się dowiedz bo Avalon upadnie" tylko to mu dzwięczyło w głowie. Co on ma wspólnego z Avalonem i co ma ratować. Nic z tego nie rozumiał.
Koniec rozdziału 2.
Avalon - w mojej opowieści tajemnicze mistyczne miasto światła. Legenda głosi że Ratardam stworzył to miasto dla swoich aniołów by potem je zniszczyć po krwawej i nieudanej rewolcie swoich dzieci przeciwko niemu. Nowy Avalon wzniósł dawno temu Derek I. Jego dynastia nieprzerwanie królowała w Avalonie do czasu głodu który zdziesiątkował to miasto. Potem głód przeminął i na tron zasiadł król Gawrych ale miasto długo lizało rany i nigdy nie wróciło do swojej poprzedniej świetności. Obecnie jest cieniem swojej dawnej chwały. Króluje w niej Saladyn VI wuj Caspra (Jaspera I).
Ratardam - u mnie robi za boga słońca i ogólnie boga dobra. Na ziemi jego manifestacją jest słońce i ogień. Ratardam dawno temu wraz ze swoim bratem Senuelem władał ziemią. Podzielili ją na dwie półkule na każdej był inny klimat, pora dnia słowem wszystko się różniło. Gdy Ratardam stworzył anioły i zasiedlił nimi swoje miasta zapoczątkował falę nieszczęść. Zazdrosny brat zdeprawował anioły a te powstały przeciwko swojemu stwórcy. Za ten czyn anioły zostały zgładzone i większość zamieszkuje teraz podziemia. Tam też żyje Senuel który został przegnany z ziemi. Ratardam sam opuścił ten świat i poprosił Myzlefa by ten zasiedlił go ludźmi.
Senuel - przeciwieństwo swojego brata Ratardama. Lubi się w mroku, zniszczeniu i strachu. Odpowiada za zdeprawowanie 33 legionów aniołów które obecnie mu służą. Ma wielu wyznawców wśród ludzi. Za wszelką cenę chce zniszczyć swojego brata (jednak ich relacje są na takim stopniu jak Hadesa i Zeusa w mitologii greckiej) i zniewolić ludzi.
Myzlef - duch stwórca, legendy głoszą że na prośbę boga słońca stworzył ludzi którzy masowo zasiedlili ziemię. Myzlef też początkowo się nimi opiekował czego później zaniechał. Bajki opowiadają tez o tym że Myzlef dzierży w dłoniach klucz do zniszczenia ziemi. Bowiem nie może on mówić. Gdyby mu na to pozwolić zniszczył by posady świata które zapadłyby się w gorące jądro planety.
Mam nadzieje że sprostałem zadaniu.
Post został pochwalony 0 razy
Ostatnio zmieniony przez Hadriel dnia Czw 17:53, 01 Lip 2010, w całości zmieniany 2 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Hadriel
Wojownik
Dołączył: 10 Gru 2008
Posty: 717
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 9 razy Ostrzeżeń: 0/5
Płeć: Mężczyzna
|
Wysłany: Sob 18:31, 05 Cze 2010 Temat postu: |
|
|
Proszę nie łączyć postów.
Avalon
Rozdział 3 "BOCHENEK CHLEBA"
Eto biegł jak opętany. Co jakiś czas zerkał za siebie czy nikt go już nie goni. Jednak jakoś nie miał szczęścia. Odziani w kolczugi i ubrania z wyhaftowanym herbem Avalonu rycerze biegli za nim.
- Tam jest.
Krzyczeli co jakiś czas. Wyglądali na niezmordowanych, Eto nie miał szczęścia. Pomyśleć że chciał tylko ukraść troszkę jedzenia dla rodziny. Chciał wspomóc chorego ojca i głodną siostrę. Kurczowo trzymał bochenek chleba w rekach jakby był zrobiony z czystego bursztynu.
Szukał kolejnych uliczek. Jednak nie było to łatwe. Infrastruktura miasta była słabo rozwinięta toteż nie było za bardzo jak uciekać.
Zerknął jeszcze raz za siebie a potem skręcił w prawo. Za zakrętem na kogoś wpadł.
Upadł trzymając bochenek, nawet nie przepraszał za to co zrobił. Zerknął tylko na osobę na którą wpadł.
Była to już osobą lekko po 40 roku życia jednak widać było że ma jeszcze trochę młodzieńczej energii. Jego ręce zdobiły liczne pierścienie a na głowie miał turban o pomarańczowym kolorze. Najprawdopodobniej był kupcem.
- Uważaj mały.
Powiedział do chłopca tubalnym głosem. Chłopak tylko złapał pewniej chleb i ominął nieznajomego. Biegł dalej. W tym momencie zza rogu wyszli żołnierze.
- Z drogi!
Krzyknął pierwszy i odepchnął kupca który runął na wiklinowe koszyki.
Był całkowicie oburzony tym co się stało. Ale nie mógł winić nikogo. Takich sytuacji było sporo ostatnimi czasy w mieście. Kradzieże, morderstwa i inne przerażające wypadki szerzyły się jak zaraza.
Jak to powiedział jeden z pisarzy "Avalon powitał nas całkowicie ograbiony ze światła. Pokrył się gnuśnością i pychom.". Cóż był odważny nawet przez chwilę ktoś go słuchał gdy potem po prostu go zabito na placu gdzie wygłaszał swoje mądrości. Przerażające. Kupiec się wzdrygnął na to wspomnienie. Pamiętał że przecież trochę krwi siknęło nawet na jego towary. Musiał potem je czyścić. Cholerni żołnierze, cholerne prawo i przeklęty król. Oby wszyscy zdechli.
Gdy się podniósł i otrzepał zarzucił tylko na siebie torbę. Zerknął tylko czy nic się nie uszkodziło. Odetchnął z ulgą. Owoce nie były poobijane. Klient przynajmniej nie będzie na to zrzędził.
Szedł uliczką. Przebiegający chłopiec został w jego pamięci jednak nie był jego najważniejszym zmartwieniem. Ważniejszy był on sam. Nie był samolubny ale musiał zadbać tez o siebie.
Wyszedł z uliczki po czym rozejrzał się na prawo a potem na lewo. Nikogo nie było. Uliczki świeciły pustkami od czasu gdy rygory obecnego króla weszły w życie. Zakaz kręcenia się uliczkami nocą, kara śmierci dla złodziei i im podobnym oraz masa tych i i owych praw skutecznie zamykały ludziom usta. Ci którzy się sprzeciwiali najczęściej kończyli na szubienicy, choć ostatnio największa rozrywką armii było rozstrzelanie publiczne. Nawet czasem całych rodzin. Miało to służyć wykrzywieniu "złych intencji" wobec władzy.
Kupiec doszedł do swojego celu. Zapukał kilka razy.
- Słucham.
Odpowiedział starczy głos.
- Przyniosłem owoce.
Odparł kupiec. Drzwi od razu stanęły otworem. Powitał go siwy już staruszek.
- Proszę wejść, śmiało, śmiało.
Ponaglał kupca starzec. Był rozpromieniony. Owoce były tu właściwie drugim co do trudności nabycia towarem jeśli chodzi o żywność.
- Alkarimie, przyjacielu nigdy nas nie zostawisz.
Wypowiedziała słowa kobieta stojąca przy wiklinowym koszu.
- Jak mam ci się odpłacić?
Dodała z uśmiechem. Cóż w obecnych czasach ludzie typu Alkarima byli na wagę złota.
- Dajcie spokój. Nie chce niczego. Macie mi tylko obiecać żeby się nie marnowały.
Powiedział do kobiety rozpromieniony kupiec. Starszy mężczyzna podszedł do kupca i dał mu do ręki trochę złota.
- No co ty....to zabronione...
Powiedział lekko zaskoczony ale i rozzłoszczony "darem" dziadka.
- Alkarim nawet ty nie pracujesz za darmo.
Powiedział do niego i zrobił poważną minę.
- Ale złoto...powieszą mnie jak to znajdą.
Wydukał z niemałym ciężarem na gardle. Potem odłożył złoto na stół.
- Nie mogę przyjąć. Macie coś innego?
Zapytał lekko już uspokojony. Kobieta i jej mąż rozłożyli ręce. To było wystarczające. Nic nie mieli. Alkarim opuścił głowę. Złoto albo nic. Gdyby nie te cholerne czasy przyjął by złoto jednak ryzykować życie za kilka monet. Nie stanowczo nie!
- Przykro mi muszę już iść. Trzymajcie się. Leki spróbuje dostarczyć za kilka dni.
Odparł ostatecznie i chciał już opuścić dom. Staruszek tylko podszedł do niego klepnął go w ramię na powitanie i puścił w jego stronę zrozumiałe spojrzenie. Alkarim poszedł już w swoją stronę. Zbliżał się wieczór a to nie dobrze.
Wracał rynkiem bo miał najbliżej. Jednak nie lubił nim wracać. Zbyt często patrzał tu na śmierć. Mogliby wszędzie już zabijać ale akurat tutaj. Na rynku? Pewnie robili to po to by obrzydzić już i tak do kitu życie mieszkańców Avalonu. Przebijał się przez nie mały tłum ludzi. Powietrze nie mogło się uwolnić od szeptów, dyskusji i dziwnych westchnień. Jednak jedna kwestia której wcześniej jakoś nie usłyszał go zaciekawiła.
Był to marsz żołnierskich butów. Potem doszły tez rozkazy.
- Tutaj, postawić ich pod ścianą.
Powiedział odziany w kolczugę wojak. Miał dodatkowo napierśnik i złote akcenty na zbroi. To chyba kapitan a może tylko jakiś przydupas kapitana. Obecnie było to mało ważne.
Regiment strzelców prowadził przed sobą trójkę ludzi. Ustawił ich pod ścianą twarzą do tłumu. głowy mieli spuszczone.
Alkarim próbował podejść bliżej. Gdy mu się to udało żałował swojej ciekawości i tego że tu był. Jedną z osób rozpoznał. Był to chłopak który dziś wpadł na niego z bochenkiem. Zaklął w myślach. Rozejrzał się po całym tłumie. Jego bezsilność sięgnęła zenitu. Był bezradny. Nic nie mógł zrobić by zapobiec tragedii która za chwilkę się rozegra.
Strzelcy ustawili się przed chłopcem i jego rodziną, wszyscy byli skrępowani. Przed szereg wyszedł przywódca całej grupy. Rozwinął misternie powyginany pergamin. Następnie wziął się za czytanie.
- Zakarze za kradzież twojego syna i konszachty z wrogami Miasta Światła ty i twój syn zostajecie skazani na śmierć przez rozstrzelanie.
Powiedział donośnym głosem tak by wszyscy usłyszeli. To już nawet nie powodowało strachu, przynajmniej nie na początku. Jednak smutek był już wyczuwalny.
Alkarim zaczął gorączkowo myśleć. Bardzo chciał pomóc ale nie miał nic co miałoby pomóc. Nerwowo sięgnął do kieszeni. To co w nich wymacał przyśpieszyło mu tylko puls. Było okrągłe na jednej powierzchni miało wybity dziwny kształt przypominający literę "A". Wyciągnął jedną. Skrzywił się. To była moneta. Złota moneta. W kieszeni była nie tylko jedna. Ale skąd...ooo to pewnie ten starzec. Chyba go pogrzebię żywcem. Naglę w głowię kupca zagościł niebezpieczny pomysł. złoto było zabronione ale nie znaczyło to że nie było bez wartości.
Chwycił całą garść monet i czekał.
Strzelcy z tym samym czasie przygotowywali się do oddania strzału. Ładowali swoje strzelby następnie zaczęli celować.
Kapitan spojrzał na trójkę skazańców.
- Obyście odeszli do nieba.
Powiedział i podniósł rękę. Alkarim wyrzucił kilka złotych monet pod nogi strzelców. Blask zachodzącego słońca oślepił jednego z gapiów.
- Patrzcie złoto!
Wykrzyczał i jakby w transie rzucił się na złote monety. Reszta rozglądała się na około. "Gdzie" pytali tłumnie. Ich rozbiegane oczy były pełne szaleństwa i obłędu. złoto to jednak niebezpieczna broń.
Część strzelców się wywróciła. Tylko dwójka stała nadal na nogach. Kapitan zdezorientowany tym co się tu stało przez chwilkę wodził oczami po swoich gwardzistach.
- Szybko obiboki. Rozdzielić ich. Natychmiast.
Wydał rozkaz. Gdy oni zajmowali się pogrążonym w amoku tłumie kapitan oddziału podszedł do trójki. Wyciągnął sztylet.
- Miało być rozstrzelanie ale i to będzie dobre.
Pomyślał sobie i się uśmiechnął. Chwycił ojca dzieci. Syn szybko zaprotestował.
- Zostaw!
Krzyknął ale otrzymał cios od żołdaka w twarz. Zaś córka się popłakała. nie wiedziała co zrobić. Kapitan podsunął ostrze do szyi ojca i pociągnął nim. Na piasek i ścianę trysnęła posoka. Ciało jeszcze żyjącego ojca osunęło się na kolana. Patrzał już na piasek. Mieszał się z krwią. Jego powieki były coraz to cięższe aż w końcu się zamknęły. Upadł i nigdy nie miał się już podnieść.
- Nie!
Krzyknął chłopiec. Chciał wyrwać żołdakowi serce. Gniew malował się jego twarzy wszystkimi barwami. Gwardzista szybko go chwycił z szyderczym uśmiechem.
Alkarim, spostrzegł że nie udało mu się uratować ojca, chłopca raczej też nie da rady. Może chociaż dziewczynę da radę. Szybko pobiegł przez tłum w stronę dziewczynki. Chłopca właściwie spotkał taki sam los jaki spotkał jego ojca. Szybko przestał się rzucać. Gdy żołnierz podszedł do dziewczynki. Ta zaczęła w panice skakać. Uciekała przed mordercą.
- To nic nie da.
Zaśmiał się kapitan i spojrzał na rozdygotane dziecko. Lecz gdy miał ja chwycić przed oczami pojawił się Alkarim. Rzucił w stronę twarzy kapitana owocem. Ten odskoczył od owocu jakby był to jakiś pocisk czy młotek. Potknął się o mieszkańca który w piasku szukał monet. Wywrócił się.
Alkarim zdziwiony że mu się udało całe przedsięwzięcie szybko chwycił dziewczynę i przerzucił przez ramię. Na koronę pierwszego króla Avalonu zesłał na siebie samo piekło.
- Ej...wracaj...żołnierze....żołnierze...brać go. Natychmiast!
Krzyczał rozwścieczony kapitan. Strzelcy z trudem zbierali się do kupy by gonić Alkarima.
Kupiec jednak szybko niczym pustynny lis zniknął za załomem uliczki. Żołnierze rozglądali się wszędzie gdzie mogli ale nie mogli znaleźć kupca.
- Nie ma go kapitanie.
Powiedział jeden.
- To i ja wiem głupku.
Odparł mu poirytowany niesubordynacją żołnierza kapitan.
- Macie go znaleźć. Przeszukajcie całe miasto. Znajdźcie go. Poszukiwany jest już nie młody. Na dużo pierścieni na rękach. Chyba jest kupcem.
Poinformował kapitan i poszedł z dwójką na wschód a reszta rozdzieliła się na trzyosobowe grupki i przeczesywała zachodnią i północną stronę miasta.
Alakrim odetchnął. Dziewczynka chlipała. Kupiec spojrzał na dziecko. Co ja mam z nią zrobić? Zabiorę ją ze sobą to pewne ale co dalej? Straciła rodzinę nie będzie jej łatwo. Szlag by ich trafił. Obejrzał się tylko za siebie. Rozwiązał krępujące sznury i zniżył się do dziewczynki. Uśmiechnął się.
- Już dobrze. Jak masz na imię?
Zapytał dziewczynkę. Mała osóbka miała oczy pełne zrezygnowania. Kroczyła po krainie szaleństwa. Była na granicy załamania nerwowego. Jednak zdobyła się na krótkie wymamrotanie.
- Dina...
Szepnęła jakby bała się że zwoła tu całą armię króla. Alkarim pogłaskał ja po głowie. Czuł się podle że nie udało mu się w pełni pomóc.
- Choć dziecko zabiorę cię do domu.
Powiedział do niej i wstał. Dziewczynka spojrzała na niego pustym wzrokiem.
- Oni...nie...żyją...prawda?
Zapytała. Kupiec nie przewidział takiego obrotu sprawy. Nie gotował się na taki cios dla swojej psychiki. Przełknął ślinę.
- Niestety tak.
Odparł spuszczając głowę. Dina stała jak zaklęta. Alkarim przestraszył się że straciła rozum, miała być teraz warzywem do końca życia.
Biedne dziecko. Chciało mu się płakać ale nie mógł okazać słabości przy i tak już całkowicie zniszczonym dziecku.
- Dina...choć musimy zniknąć...
Powiedział proszącym tonem do dziewczynki kupiec. Pociągnął ją za rączkę. Dziewczynka przez pociągnięcie jakby wróciła do rzeczywistości przynajmniej z jakiejś mikroskopijnej części.
Szli tak ulicami. Mieli duże szczęście. Nie natrafili na żadnego żołdaka. Szybko wślizgnęli się do domu kupca. Alkarim zaryglował drzwi. Spojrzał na dziecko. biedactwo pomyślał. Stała tak jak zaklęta. Obdarta z uśmiechu z posępnymi myślami stała na środku pokoju.
- Uśiądź, nie będziesz przecież tak stać.
Powiedział życzliwie. Próbował się uśmiechnąć. Teraz mu słabo to wyszło.
Dziewczynka smutno na niego spojrzała.
- Tato...tato...
Powtarzała. Alakrim chciał coś powiedzieć le zamilkł. Nie potrafił się odezwać, nic sensownego nie przychodziło mu do głowy.
- Tato...
Spojrzała na Alkarima.
-...czemu tak stoisz?
Zapytała. Alkarim był zdruzgotany. Nazwała go ojcem, przynajmniej tak to odebrał. Zaprawdę wielka była trauma tego dziecka. Kupiec pokręcił głową.
- Ale ja...
Chciał powiedzieć że nie jest jej ojcem ale ugryzł się w język. Czemu to pomorze. Może mając go za ojca wróci do poprzedniego życia? Może będzie się uśmiechać?
- Choć tu do mnie Dina.
Powiedział powoli Alkarim. Dziewczynka podbiegła do niego. Spojrzała na twarz kupca.
- Długo cię nie było. Jak twoje zdrowie?
Zapytała. Kupiec się zdziwił jej pytaniem. Pewnie jej ojciec był górnikiem. To by wyjaśniało czemu pyta o jego zdrowie bo choć choroby szerzyły się u wszystkich to górnicy dodatkowo chorowali przez mało sprzyjające warunki pracy.
- Dobrze. Bardzo dobrze.
Odparł szybko kupiec.
- To dobrze. Musisz zmienić zawód tato. Ta praca cię wykończy.
Odparła rozpromieniona. Takiego czegoś nowy ojciec nie widział. wcześniej była prawie jak warzywo a teraz, niczym nie odstępowała od zwykłego dziecka.
- Tak, masz racje. Przerzucę się na kupiectwo.
Powiedział do niej. Ona tylko się zaśmiała.
- Co cię tak śmieszy moja panno?
Zapytał robiąc pretensjonalną monę Alkarim.
- Nie znasz się na kupiectwie.
Powiedziała śmiejąc się. Mężczyzna tylko się uśmiechnął.
- Ale się nauczę. Twój taka nie jest głupi wiesz.
Obruszył się i odwrócił głowę. Zaśmiał się do siebie.
- Oj wiem. Tylko żartuje.
Powiedziała do niego po czym przytuliła się do niego. Alkarim poczuł się nieswojo. Znaczy się nic nie miał przeciwko takim gestom ale ostatni raz ten gest wykonała jego żona wiele lat temu zanim jej nie ścięto za posiadanie głupich naszyjników z srebra. Podobno je ukradła. To było oczywiście kłamstwo ale nikogo to nie obchodziło. Nagłe pociągnięcie za ubranie rozproszyło jego myśli.
- Chyba czas na spanko.
Powiedziała radośnie. Pociągnęła Alkarima za ramię do pokoju który opatrzyła jako swój. Kupiec tylko westchnął. To był właściwe kiedyś pokój jego żony. Obecnie był jednak pusty. Mogła spokojnie go zająć.
Dina szybko wskoczyła na łóżko. Śmiała się.
- Tatusiu co jutro będziemy robić?
Zapytała się zaciekawiona. Kupiec spojrzał na nią.
- Jeszcze zobaczymy.
Odparł potem pocałował ją w czółko.
- No spać.
Powiedział rozkazująco. Dziewczynka przykryła się kołdrą i odwróciła się na bok.
Mężczyzna wyszedł z pokoju i usiadł na krześle w głównym pomieszczeniu.
Postawił sobie butelkę rumu i kieliszek. Było mnóstwo powodów dlaczego dziś chciał się urżnąć na sztywno. Jeden z nich to właśnie ta młoda osóbka w pokoju.
Polał sobie do kieliszka.
- Twoje zdrowie.
Rzucił w stronę pokoju w którym spała już Dina i chlupnął. Była to zaledwie pierwsza kolejka która miała wypełnić całą noc kupca.
Koniec rozdziału 3.
Broń palna - choć wszystko wskazuje na to że obecni tu ludzie żyją w epoce starożytności to pozwoliłem sobie na pojawienie się tutaj karabinów (jednostrzałowych), strzelb, pistoletów. Nie są to jednak zaawansowane zabawki. Można je porównać do pierwszym broni palnych z czasów Corteza, Rewolucji Chińskiej, toteż wynalezienia pierwszych rusznic.
Czasy opowieści - Czasy nie są przeze mnie określane. Epokę też trudno byłoby określić zważywszy na fakt że jest tu broń palna ale i zbroje, miecz i wielobóstwo.
Czytać i oceniać.
Post został pochwalony 0 razy
Ostatnio zmieniony przez Hadriel dnia Czw 17:55, 01 Lip 2010, w całości zmieniany 2 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Gothard
Generał armii
Dołączył: 11 Lip 2008
Posty: 3630
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 34 razy Ostrzeżeń: 5/5 Skąd: wiem, że to czytasz? Płeć: Mężczyzna
|
Wysłany: Sob 18:43, 05 Cze 2010 Temat postu: |
|
|
"- Nie ma go kapitanie.
Powiedział jeden.
- To i ja wiem głupku"
Powiem tylko, że to było mocne xd
A po za tym naprawdę ciekawe. Na 9/10 bo znowu czuje niedosyt w postaci słabych opisów miasta itp.
I oceniaj moje opowiadanie xd
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Hadriel
Wojownik
Dołączył: 10 Gru 2008
Posty: 717
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 9 razy Ostrzeżeń: 0/5
Płeć: Mężczyzna
|
Wysłany: Czw 17:52, 01 Lip 2010 Temat postu: |
|
|
Długo wiem ale długo to pisałem.
Od teraz chyba zacznę je tytułować te moje rozdziały. Wcześniejszym też jakieś tytuły wymyśle.
Rozdział 4 "KRUK"
Avalon
Nad pustynią zaszło już słońce. Czerwony zachód z czasem uległ nocy. Była to zimna noc co Casper i Marik dostatecznie wyczuli. Siedzieli obaj przy ognisku które dawało minimalne dawki ciepła. Casper przybliżył ręce do ogniska. Palce mu tak skostniały że miał problemy ze zginaniem ich w paliczkach.
Marik siedział zamyślony. Ognisko oświetlało jego twarz przez co był choć trochę widoczny wśród mroków nocy.
Casper wielokrotnie chciał zapytać przyjaciela o czym ten myśli jednak obawiał się odpowiedzi. Widocznie ostatnie słowa herszta bandytów nie tylko u niego spowodowały szybsze myślenie nad ich sensem. Z drugiej strony ta cisza dobijała obu.
- Casper myślisz że..
Zaczął Marik przerywając ciszę która szybko powróciła bo przyjaciel przerwał.
- Mariku na prawdę musimy?
Zapytał spokojnie ale i ze znudzeniem. Marik tylko spojrzał na niego.
- Nie rozmawianie o tym nic nie zmieni.
Odparł szybko i wrzucił trochę drewna do ogniska które przygasło. Casper zerknął jak nowa gałązka zajmuje się ogniem. Czuł się jak ta gałązka. Tak jak gałązka pozwala się pożerać przez ogień tak on daje się pochłaniać przez niepewności. Tylko czemu go to obchodzi prawda była taka że Caspra nigdy nic nie obchodziło. On był raczej typem osoby która dba o siebie. Zmieniło się to trochę pod wpływem Marika.
- Może masz rację ale nie mam pomysłu co mógł mieć na myśli.
Odparł Casper który był już lekko znużony i chciał już tylko iść spać. Wiatr wiał targając ich włosy i zasypując ich ubrania piaskiem.
Marik spojrzał na przyjaciela a potem zerknął na pustynię. Zaczęło się robić niebezpiecznie. Pustynia nocą potrafiła być bardziej zdradziecka niż za dnia.
- Dobra. Odłóżmy ten temat na inną okazję. Teraz musimy iść już spać.
Odparł Marik i ułożył się na boku twarzą do ogniska. Czuł miłe uczucie ciepła bijącego od płomienia.
Casper przez chwilkę patrzył się w płomień jakby zobaczył w nim tańczące ogniki. Długo się tak wpatrywał by później oprzytomnieć i oderwać wzrok od ognia.
Ułożył się blisko ogniska. Zasnął szybko jednak był uważny by nic nie przeszkodziło mu we śnie.
--------------------------------------------------------------------------------
Ranek powitał dwójkę ciepłem. Ognisko już dawno zgasło więc o nie nie musieli się martwić.
Pierwszy wstał Casper. Było to dziwne bo zazwyczaj młodzik lubił sobie pospać. W tym czasie Marik najczęściej zaopatrzał ich w jedzenie, wodę i czekał na Caspra a tym razem został mile zaskoczony.
- Już wstałeś
Zapytał Marik przyjaciela. Casper tylko zerknął na niego i kiwnął głową. Wstał z piasku Marik zrobił to samo otrzepując się z denerwujących wchodzących wszędzie drobinek.
Zerknął na chłopaka. Był lekko nim zaniepokojony ale postanowił nie pokazywać tego.
- Czas nam ruszać. Do Avalonu spora droga.
Powiedział do niego Marik. Casper na słowo Avalon jakby został popieszczony prądem.
- Avalon...idziemy do miasta światła?
Zapytał nie mogąc w to uwierzyć. Casper chciał udać się do Avalonu ale to było dawno temu. Zawsze go tam ciągnęło coś mu mówiło że to jego cel życia, może nawet jego dom? Jednak nigdy nie odważył się tam pójść.
Plotki głosiły że Avalon z miasta światła zachował jedynie nazwę. Nie śpiewają tam już chóry anielskie ani nie widuje się pięknych zjawisk nadprzyrodzonych. To wszystko sprawiło jednak że bardziej chce zobaczyć co się tam wydarzyło że jest jak jest.
Młodzik zarzucił na siebie torbę i zaczął iść za przyjacielem. Mijali wiele podobnych do siebie terenów. Wszędzie były tylko wydmy i wydmy aż dziw że Marik się nie gubił w tym sklonowanym świecie. Oczywiście były też grobowce które zawsze przykuwały uwagę Caspra który zawsze próbował zboczyć z kursu byle tylko coś ukraść ze środka albo chociaż pozwiedzać. Marik jednak zawsze go stopował. Nie było bowiem czasu na eskapady po grobowcach pełnych szczurów, stęchlizny i bóg wie czego.
Szli obaj nie odzywali się dużo do siebie podczas podroży. Jednak dłuższa wedrówka w takich warunkach była nie do zniesienia więc Casper najczęściej coś zaczynał mówić.
Nie inaczej było i tym razem.
- Marik wiesz co mam pytanie.
Zaczął. Jego przyjaciel tylko westchnął i zerknął za siebie. Widać było na jego twarzy zmęczenie tym ciągłym chodzeniem. Żeby jeszcze mieli jakiegoś wielbłąda czy nawet konia. Jednak to była rzadkość. Tylko wielcy panowie mogli sobie pozwalać na takie luksusy jak wielbłądy, konie i inne juczne zwierzęta. Marik był jednak nie za bardzo bogaty. Jego fach nie pozwalał mu już dziś zarobić bo całkowicie zmienił swoje nastawienie do jego wykonania a Casper...ten nigdy nie miał złota. Młodzik niestety nigdy nie nauczył się oszczędzać. Wszystko od razu przepijał albo gubił. Tak miał talent do gubienia pieniędzy. Swoje straty jednak nadrabiał plądrowaniem grobowców co często równało się z problemami. A jeśli miał problemy on to i miał je jego przyjaciel. Z początku Marik nie znosił jego wybryków. Klął nawet że chyba sam Myzlef pomylił się dając jego przodków na świat. Z czasem jednak przyzwyczaił się i nawet to polubił. Wyrywało to go z rutyny zwykłego życia.
- Jakież to masz pytanie.
Powiedział do niego zmęczonym głosem. Casper tylko się uśmiechnął.
- Nigdy cię o to nie pytałem bo jakoś nie przychodziło mi to do głowy ale...kiedy zobaczyłem jak zabiłeś tego gościa...
Casper mówił dość zawile jakby chciał zadać pytanie ale nie mógł bo za chwilkę miałaby go trafić pięść Marika za samo to że się odezwał. Marik jednak tylko uśmiechnął się kącikiem ust i powiedział spokojnie.
- No zadaj w końcu pytanie.
Spokój w jakim to powiedział pozwolił Casperowi na uwierzenie w siebie.
- Jak to zrobiłeś? To było niesamowite.
Powiedział do niego i nie było to kłamstwo. Wejście na drzewo i zabicie kogoś takiego wyglądało na jedną z technik assasynów z dalekiego wschodu. Mówiono o nich że razem z Nekromantami wyznają tego samego boga Essiala. Jednak każdy na inne sposoby.
Nekromanci podobno używają jego nieograniczonej wiedzy a assasyni uczą się od niego zaawansowanej sztuki medycyny i anatomii by zabijać z największą skutecznością. Obcowanie z Essialem bogiem śmierci miało również swoje złe strony. Zbyt długie oddanie się jego nauką paczyło umysły i wprawiało w obłęd. Marik jednak nie wydawał się taki no i był ubrany na biało a wszyscy assasyni byli raczej ubierani na czarno by nie być rozpoznawalnymi w nocy.
Marik zerknął na Caspra potem się zaśmiał.
- Jestem assasynem. Dawno temu przynajmniej nim byłem.
Odparł do niego i szedł dalej. Casper podbiegł do niego i spojrzał na niego.
- Assasynem?! Jednym z cichych zabójców? Obcujących z nożami?
Zapytał podekscytowany. Nie wierzył że zna assasyna. Byli to ludzie wyjątkowo niebezpieczni jako przyjaciele i jako wrogowie.
Marik się tylko uśmiechnął. Usłyszał przydomek wszystkich assasynów. "Obcujący z nożami" było przydomkiem nadynym assasynom podczas ich walki w Kazaradzie ich dawnej twierdzy wysuniętej daleko na wschód. Stała ona blisko terenów wrogich sobie królestw. Obaj władcy próbowali zwyciężyć w walce o ta fortecę. Jednak dobre usytuowanie całkowicie eliminowało atak zmasowaną falą na mury zamku. Żadna armia nie zdobyła jej choć jej obrońcy bronili się tylko nożami. Choć twierdza przetrwała to jednak nie umiała ochronić się przed największą armią. Własnym zepsuciem. Jeden po drugim z assasynów zaczął tracić rozum zbyt długo przybywając w pobliżu Essiela aż w końcu zaczęły się eskapady na pobliskie miasta. Kradzieże, pobicia aż w końcu mordy i gwałty zbulwersowały boga słońca. W swoim majestacie zszedł na ziemię i zrównał fortecę z ziemią. Jednak mimo starań nie udało mu się wyplewić wiedzy assasynów i zakon znów się odrodził. Niby mądrzejszy ale znów chodziły słuchy że są nadal fanatycy.
- Tak owszem przyjacielu. Jestem assasynem ale wyrwałem się z pod wpływu Essiela.
Odparł do Capsra, Marik.
Casper zrobił tylko wielkie oczy.
- A co z innymi. Przecież na pewno cię ścigają. Co zrobisz?
Zapytał szybko. Wszak wiadomym było że assasynem zostawało się do końca życia a próba odejścia traktowana jak dezercja równała się z wyrokiem śmierci.
- To nie ważne. Zabije każdego który tu przybędzie po mnie. Wiesz kiedyś byłem dobry na prawdę dobry. Nie to co teraz, o nie.
Odparł do niego assasyn. Casper jednak nie chciał słuchać o tym jaki był kiedyś. Dla niego był kimś, zawsze podziwiał to jak sobie dawał radę w trudnych okolicznościach. głośno owszem tego nie mówił ale Marik był dla niego wzorem.
Szli dalej do czasu aż do uszu obojga nie doszły krzyki. Był to bełkot bo nic nie rozumieli ale słychać było że ktoś krzyczy. Obaj w tej samej sekundzie padli na piasek i zaczęli się rozglądać.
- Tam!
Niemal od razu krzyknął Casper. Marik tylko zerknął co młodość to młodość. Prze chwilkę zazdrościł przyjacielowi jego wzroku jak u sokoła jednak potem zaczął szybko kalkulować sytuacje. Widać było kilku rosłych mężczyzn. Trudno było poznać co mieli za rodzaj broni ale na pewno były to bronie jednoręczne choć jeden miał też dwuręczną. Odziani byli bardzo dziwnie. W niebieskie łachy a na nie mieli włożone lekkie zbroje zrobione z wysuszonej i utwardzonej skóry. Kogoś gonili. Kogoś drobnego, miało długie włosy. Zapewne była to jakaś kobieta. Może to rabusie albo jacyś inni bandyci. Pustynia była niebezpieczna dla kogoś kto jej nie znał.
- Musimy pomóc Mariku.
Powiedział szybko Casper i zerwał się do biegu. Assasyn jednak szybko położył go znów na piasku.
- Czekaj głupi. Nie mamy planu. Chcesz wparować między czterech gości i co dalej. A jak jest ich więcej?
Zapytał lekko zdenerwowany i poirytowany jego lekkomyślnością. Casper jednak nie miał zamiaru się przyglądać jak stado śliniących się głupków goni kogoś bezbronnego. A zwłaszcza jeśli była to kobieta. Wyrwał się i pobiegł czym prędzej na spotkanie z gagatkami. Marik tylko walnął pięścią w pustynię.
- Ten to w gorącej wodzie...
Syknął i wstał pobiegł za nim.
Dziewczyna szybko biegła. Jednak nie była niezniszczalna. Z każdym krokiem jej nogi głębiej i głębiej zapadały się w piasek. W pewnym momencie źle stanęła i poczuła tępy ból w okolicach kostki. Upadła. Dranie już ją mają. Czołgała się jeszcze zagarniając piasek jakby próbowała się na niem wspinać. Na nic się to jednak zdało. Szybko została dopadnięta i przygwożdżona do ciepłego wręcz parzącego piasku.
- Memy sukę!
Powiedział jeden z nich. Reszt była jeszcze trochę za nim gdy nagle się zatrzymali. Zauważyli bowiem młodego mężczyznę który celuje w głowę ich kumplowi.
- Odejdź od niej.
Powiedział ostrzegawczo. Miał dostatecznie stanowczy głos by napastnik posłuchał. Odsunął się. Schował się za swoich kumpli.
Marik szybko stanął przed dziewczyną.
- Bierz ją i zabieramy się stąd. O reszcie pogadamy później.
Powiedział do przyjaciela. Sam dobył miecza. Casper szybko pomógł wstać dziewczynie. Była nienagannej urody. O pięknej opalonej cerze, niebieskich oczach i czarnych włosach. Na sobie miała poszarpaną tunikę koloru zielonkawego z wydartym miejscem pod biustem. Szyje zdobiły jakieś wisiorki a na rękach miała bransoletki i pierścienie na placach.
Ciało tez gdzieniegdzie zdobiły tatuaże.
Z grupy czteroosobowej wystąpił dość wysoki mężczyzna o lekkim zaroście. Włosy miał blond. U boku miecz jednoręczny a na plecach tarczę.
- Spokojnie nie szukamy sprzeczki.
Powiedział wystawiając ręce w uspokajający gest. Spojrzał na dziewczynę potem na młodzieniaszka i na końcu na assasyna.
- Dajcie nam tylko dziewczynę. To wszystko czego chcemy.
Dodał i opuścił ręce. Trzeba będzie ich zabić jeżeli mi jej nie oddadzą. Moja sakiewka też potrzebuje się zapełnić.
- Proszę nie dawajcie mnie w ich ręce.
Powiedziała błagalnie dziewczyna. Była wystraszona. Czyżby się ich bała. Dlaczego?
- Szefie po co mamy się z nimi targować po prostu ich zabijmy a suka trafi tam gdzie trzeba.
Powiedział najniższy z całej czwórki. Choć pewnie nie był najmniejszym zagrożeniem zważywszy na fakt iż miał dwuręczny topór na plecach i jeden pistolet przy prawym boku.
Casper jednak nie miał zamiaru przejmować się jego grubiańskim językiem.
Wycelował jeden pistolet w niskiego.
- Spróbuj gnomie.
Rzucił ze złością. Bezczelny typ. Marik zerknął na przyjaciela.
- Ej spasuj to nie ty stoisz między nimi a toba tylko ja.
Powiedział do niego i zaczął szybko wymyślać co ty robić. Ucieczka z dziewczyną która miała skręconą kostkę raczej nie wchodzi w grę bo za daleko nie pójdą.
- Dobra..dlaczego wam tak na niej zależy?
Zapytał szybko by jakoś zabić ciszę.
Mężczyzna który poprzednio ich uspokajał znów zabrał głos.
- To nekromanta. Kapłani Neki za takie sporo płacą.
Odpowiedział spokojnie na jego pytanie.
Marik już wszystko rozumiał. Neki bogini mądrości i czystej magii nie znosiła Essiela i jego wybryków w postaci nekromantów. Tolerowała jeszcze assasynów ale nie wynaturzenia "magów śmierci". Dlatego tez rozkazywała swoim kapłanom śledzić i eliminować nekromantów. Ci musieli być najemnikami którzy mieli ładnie zarobić za jej głowę.
- Jakie jest twoje imię?
Zapytał się assasyn. Najemnik tylko się uśmiechnął.
- Zdradzę ci imię pod jednym warunkiem. Oddaj nam dziewczynę. Ty i tak nic z nią nie zrobisz.
Odparł sprawnie i szybko. Casper poderwał się z kolan.
- Nie ma takiej możliwości. Spadajcie stąd bo was pozabijam.
Odparł szybko był przesączony gniewem na nich.
Marik zaczął się denerwować sytuacją. Nie dość że ich było dwóch a tamtych czterech to jeszcze genialnie dobrane słowa Caspra nie uspokajały nikogo.
- Dobra...zabierajcie ją.
Powiedział nagle Marik. Casper tylko spojrzał na przyjaciela z pełnymi wyrzutem oczami.
- Że co...oddasz ją im. Tym gnojkom.
Powiedział z niedowierzaniem. Marik odwrócił się by na niego spojrzeć.
- Mamy wybór? Nie mnie szukają. A ja nie zamierzam nadstawiać za nikogo karku.
Powiedział i schował broń. Stał tak jak kamienna rzeźba. Wpatrzony bezdusznymi oczami w Caspra i bezbronna dziewczynę. Choć to nekromantka więc nie była też taka bezbronna.
Młodzik spojrzał na dziewczynę i potem na Marika.
- Nie zamierzasz?! Ale ja zamierzam!
Krzyknął i wycelował w assasyna. Nie sądził że kiedykolwiek to zrobi. Przyjaciel go zdradza.
Wystawił go, jednym ruchem zniszczył swój obraz w jego oczach. Zdradził go!
- więc jak masz na imię?
Zapytał ponownie Marik najemnika.
- Jestem Hass. To jest Salbir, Mafak i Harfir.
Powiedział do assasyna. Marik odsunął się od nich schodząc im z drogi. Salbir szybko strzelił z pistoletu w rękę Caspra która trzymała broń. Nie zranił go ale siła pocisku była wystarczająca by ten puścił swój pistolet.
Mafak i Harfir zaczęli się przybliżać do dziewczyny by ją pochwycić. Minęli już Marika i szli dalej. Ten tylko zmierzył ich spojrzeniem. Szybko zaczął kalkulować sytuację.
Krasnal wystrzelił kulę więc jego bron jest pusta. Zerknął na jego opancerzenie. Słaby punkt...szyja. Dobrze, bardzo dobrze. Ci dwaj...raczej nie są problemem.
Dwaj najemnicy wyrwali dziewczynę z rąk Caspra i zaczęli ją targać w stronę Hassa. Nie zdążyli do niego dojść. Marik szybko pojawił się przed nimi i przebił im oczodoły swoimi ostrzami z karwaszów. Najemnicy zaczęli się trząść i potem padli przy ciele przestraszonej dziewczyny. Casper szybko ja ochronił sobą. Zerknął tylko na Marika. Bił siebie w myślach że mógł w niego zwątpić.
- Skurwiel!
Krzyknął Salbir i chwycił za topór. Marik jednak szybko wyciągnął sztylet i rzucił w jego szyję. Niski najemnik złapał się za szyję a po chwili padł na kolana i wyrżnął twarzą w piasek.
Hass był chyba zaskoczony bo rozglądał się tylko w około. Wszyscy zginęli.
- Ale...jak...
Mówił bardzo zdziwiony. Zerknął gniewnym spojrzeniem na assasyna.
- Jak śmiałeś. Moi przyjaciele zabiłeś ich...ty draniu!
Rzucił do niego i zaczął biec w jego stronę z krzykiem na ustach. Nagle jednak coś uderzyło dowódcę najemników w brzuch. Odleciał na małą odległość. Obaj Marik i Casper spojrzeli skąd mógł dochodzić pocisk.
Nieznajoma wyciągnęła rękę która zawisła w powietrzu. To pewnie była jej magia.
Najemnik sparaliżowany sytuacją dźwignął się na łokcie i spojrzał na nekromantkę.
Diabelskie nasienie Essiela śmiało go uderzyć nieczysta mocą. Dotknąć go nawet jeśli nie fizycznie swym obleśnym czarem. Jego twarz wykręcił grymas złości. Chciał wstać ale nogi odmówiły mu posłuszeństwa.
Marik podszedł do Hassa.
- Najemniku...przyłącz się do nas.
Rzucił krótko. Zarówno Hass, Casper i dziewczyna nie mogli ukryć zdziwienia.
- Jak to.
Podnieśli chórem Casper i nekromantka. Dziewczyna patrzała z niedowierzaniem na assasyna. Ten brudny, śmierdzący najemnik od parszywych kapłanów świątobliwej Neki chciał ją im dostarczyć i na końcu pewnie by ją zabili a on proponuje mu przyjaźń. Nie dowiary.
Casper też nie rozumiał jego posunięć.
Hass tylko się zaśmiał.
- Powiedz mi, czy to ma sens. Wiesz że mam za zadanie ją dopaść. Mają mnie w grupie nie unikniesz tego.
Odparł do Marika uśmiechając się. Cała ta sytuacja go bawiła jednak miał okazje być blisko swojej zdobyczy. Czemu miałby nie skorzystać.
- Po za tym ty również jesteś wrogiem. Zabiłeś moich chłopców niestety nie mogę ci tego wybaczyć.
Dodał wspominając jeszcze świeże wspomnienia o tym jak Marik zamordował jego przyjaciół na jego oczach.
Marik tylko spojrzał na Hassa. Stał niewzruszony.
- Wiem że stąpam po kruchym lodzie. Jednak biorę cię do drużyny nie po to by dać ci szansę na zysk a po to byś przeżył. Uwierz mi kapłani Neki są fanatykami. Zabiją cię gdy tylko dostarczysz im dziewczynę.
Odparł mu na to pytanie Marik i ciągnął dalej.
- A na mnie możesz się mścić.
Dodał ostatecznie. Potem tylko chwycił za swoje zapasy. Podszedł do przyjaciela i pomógł mu wstać, następnie razem podeszli do dziewczyny i podnieśli ją z piasku.
- Jak ci na imię?
Zapytał Casper piękną wyznawczynię Essiela.
- Lea.
Odparła krótko i obrzuciła nienawistnym spojrzeniem Hassa.
Najemnik jednak zignorował to. Wstał z piasku poprawił ubranie i zabrał niezbędne rzeczy.
- Znasz drogę do najbliższego miasta?
Zapytał go Marik. Mężczyzna chwilkę się zastanowił.
- Owszem. Znam. Podróżuje już długo tymi szlakami szukając takich jak ta dziewczyna.
Odparł spokojnie i pościł dziewczynie jadowity wręcz kąśliwy uśmiech.
Lea się obruszyła jednak nie skomentowała buractwa najemnika. Te typy tak mieli. Chamy i nic więcej.
- Dobrze więc. Będziesz prowadzić.
Powiedział do niego Marik.
- Ja pójdę drugi Capser z Leą będą ostatni. Gdy dojdziemy do miasta opatrzymy nogę.
Powiedział spokojnie po czym wszyscy na tyle zgodnie na ile umieli poszli za Hassem.
---------------------------------------------------------------------
Od starcia na pustyni minęło już kilka godzin. Świerze jeszcze ciała poległych najemników gniły na pustynnym słońcu. Rozrywane na kawałki przez sępy. Bezlitośnie szatkowane i kłóte ich dziobami. Nagle odleciały jakby mięso straciło smak. Jakby splamiła je mordercza chorobą a sępy instynktownie ją wyczuły.
Zamiast tego pojawił się kruk. Wielki z czarnym masywnym dziobem gotowym wbijać się niemiłosiernie w czaszkę. Widać było obłęd w oczach.
- Jedzcie moi drodzy jedzcie.
Odezwał się dość gruby głos. Na bank męski. Ubrany na czarno odkrywał tylko mała część twarzy w tym jedno oko. Było niepokojąco spokojne. Spokój właściwie igrał w nim z obłędem i szaleństwem.
Kruki zakrakały i wzniosły się ku niebu. Fruwały nad ciałami poległych. Potem zapikowały. Dzioby jak brzytwy w oka mgnieniu sznytowały ciała.
Mężczyzna się tylko uśmiechnął złowieszczo i wstał. Zaczął iść na południe. Prowadzony przez ptaki. Ciągnął za sobą niewidzialny aczkolwiek wyczuwalny zapach zgnilizny.
Koniec rozdziału 4
Essiel - bóg śmierci i opiekun assasynów oraz nekromantów. Dał ludziom czarną magię co poskutkowało zamieszaniami w świecie śmiertelników. Uczy też swoich wybranych medycyny, anatomii i przekazuje im swoją nieograniczoną wiedzę. Zbyt długie nauki jednak doprowadzają do szaleństwa i utraty zmysłów. Ma nie najlepsze stosunki ze swoją niedawną żoną, boginią Neki. Zajmuj jeden z czterech tronów.
Neki - bogini mądrości i białej magii. Jest można powiedzieć przeciwieństwem Essiela. Za wszelką cenę próbuje wyplewić z ziemi jego złe nasienie w postaci nekromantów. Legenda głosi że Essiel i Neki byli kiedyś parą ale kiedy jej mąż dopełnił się haniebnego czynu stworzenia czarnej magii Neki odeszła od niego i wypowiedziała mu wojnę. Patronuje kapłanom którzy jej służą. Również jak Essiel zajmuje jeden z czterech tronów.
Kazarad - dawna forteca assasynów na dalekim wschodzie. Nazywana przez pokonane królestwa Aramel Aurin czyli niezdobytą fortecą. Wiele krajów zrzuciło na nią swoje siły ale żadne nie mogły jej zdobyć. Tutaj też szkolono assasynów. Z czasem jednak moce Essiela tak ich zdeprawowały że Ratardam dzięki namowom Neki w świętym gniewie zrównał fortecę z ziemią.
Assasyn - przez wielu nazywany skrytobójcą co nie zawsze jest zgodne z prawdą. Assasyni mają bowiem swój kodeks honorowy. Nie zabijają bezbronnych oraz pomagają potrzebującym. Choć ostatnio zasady te mocno się wytarły. Jest jednym z wyznawców Essiela boga śmierci. Wprawny assasyn to maszyna do zabijania. Ubierają się na czarno co pozwala im znikać w nocy. Wyjątkiem jest Marik który nosi białe szaty.
Nekromanci - często nazywani "magami śmierci". Jest dość trafne określenie. Nekromanci studiują całą wiedzę Essiela. Są tym tak pochłonięci że niewielu opamiętuje się i pozostaje przy zdrowych zmysłach. Zgłębili tajemnicę długowieczności oraz kontroli nad nieumarłymi i przeklinaniu wrogów.
Imiona - imiona czy to bogów, miejsc czy też ludzi wymyślam albo sam albo przy użyciu programów. Staram się by zachowywały typowo persko - arabski klimat. W skrócie klimat wschodu.
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Gothard
Generał armii
Dołączył: 11 Lip 2008
Posty: 3630
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 34 razy Ostrzeżeń: 5/5 Skąd: wiem, że to czytasz? Płeć: Mężczyzna
|
Wysłany: Nie 19:14, 04 Lip 2010 Temat postu: |
|
|
Cóż. Rozdział ciekawy oraz długi lecz cały czas te same błędy u Ciebie widuje. Za mało szegółowe opisy, w ogóle nie uchtyujesz chwili nawet przez moment a dialogi też specialnie rozbudowane nie są. Po za tym naprawdę bardzo mnie wciągłęło i masz za 8/10 gdyż wiem, że Ciebie stać na więcej ;]
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Hadriel
Wojownik
Dołączył: 10 Gru 2008
Posty: 717
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 9 razy Ostrzeżeń: 0/5
Płeć: Mężczyzna
|
Wysłany: Śro 12:45, 07 Lip 2010 Temat postu: |
|
|
To czas zacząć. Długo to pisałem i wytężyłem się do granic możliwości ale i tak będzie coś źle xD.
Avalon
Rozdział 5 "WIEC"
Dziewiczy las w północnym królestwie rozciągał się hen za horyzont. Nie dało się uchwycić jego końca zwykłym okiem a myśl nie ogarniała jego potęgi. W lesie rosły różne drzewa od białych silnych brzóz poprzez dumne wysokie sosny na małych świerkach i jodłach kończąc. Zacnym był on miejscem gdyż tutaj też odbywały się spotkania druidów którzy umiłowali sobie naturę a za bliźnich mieli surową i bezwzględną faunę i florę. Wracając do mieszkańców lasu, miejsce to było miejscem życia wielu gatunków zwierząt. Latających, pływających czy nawet tych lądowych. Od małych nic nie znaczących insektów poprzez ryby i ptaki a na dorosłych ssakach kończąc. Nic nie mogło zakłócić raju jaki stworzył tutaj
Gerawiel bóg natury.
Las choć był piękny nie lubił wrogów. Często zdarzało się że ktoś niepowołany zapuszczał się w ostępy lasu by już nie móc z niego zbiec. Bezlitosne siły natury zabijały wrogo nastawionych albo tych którzy dobro w sercach zamienili na niegodziwość i bezprawie.
Jednak choć las był tak potężny to jednak nie ważnie jak bardzo by się starał brakło mu odwagi na widok Essiela.
Kareta boga śmierci właśnie sunęła po jednym z gościńców lasu północy. Twardy, dobrze ubity był mistrzowsko przygotowany dla podróżnych.
Dawca czarnej magii znudzony podpierał dłonią podbródek by nie zasnąć podczas tej podroży. Jego matowe pozbawione jakiegokolwiek blasku oczy zerkały szpikująco na kolejne to drzewa i pomniejsze zwierzęta.
Widział pogardę w ich oczach i w ruchach gałęzi drzew. Jakby mówiły do niego "idź sobie stąd" i choć Essiela radowało ogólne przerażenie jego postacią to jednak wcale o to nie zabiegał. To wszystko przez jego uczynną żonę która nagadała wszędzie gdzie tylko mogła o tym jak to Essiel ją zdradził, jak zabił ich dziecko i jak stworzył swoich nekromantów by ci bezcześcili naturę. Mądrzy od razu dostrzegli jej jad jaki sączyła przeciwko swojemu niedoszłemu mężowi jednak większość uwierzyła w plotki bogini mądrości. Essiel zdobył ponurą sławę od tamtych czasów i wszystko raczej odwracało się od niego.
Był to dla niego cios. Bóg śmierci zmienił się o ile wcześniej coś czuł i był bardziej otwarty to obecnie jest raczej zamknięty, rozmawia niechętnie tylko gdy musi a jego oczy są puste cały czas.
Można powiedzieć śmiało że Neki sama stworzyła śmierć. Zimną i bezduszną.
Powóz sunął po trakcie przez las. Essiel podniósł głowę żeby zmienić pozycję. Następnie wychylił się przez okno.
- Czy daleko jeszcze?
Zadał pytanie szkieletowi ubranemu w czerwoną szatę. To chyba był woźnica, tak Essiel miał dość specyficzny styl bycia i humor.
Szkielet tylko odwrócił głowę. Widać było że za życia był chyba rabusiem. Miał bowiem pękniętą czaszkę w okolicach czoła oraz dziurę jakby po kuli choć równie dobrze mógł być kim innym. Obecnie nie było na to reguły.
- Za niedługo będziemy na miejscu...panie.
Odparł przeciągając ostatnie słowo. Potem odwrócił się w swoją stronę i dalej prowadził powóz.
Essiel tylko schował się do środka i siedział dalej.
Obok niego leżała książka. Chwycił ją i zaczął czytać. Misternie przerzucał strony jedną za drugą.
Nagle powoź się zatrzymał. Woźnica zrobił to tak gwałtownie że Essielowi wypadła książka na podłogę. Bóg sam poleciał lekko do przodu. Ze spokojem spojrzał na drzwi. Chwycił za okrągła złotą klamkę i przekręcił ją.
Wysiadł z powozu. Szkielet od razu na niego spojrzał pustymi oczodołami. Essiel zmierzył go spojrzenie.
- Wybacz panie ale zwierzęta stoją nam na drodze.
Powiedział do niego szybko szkielet i czym prędzej odwrócił spojrzenie. Chyba nie było istoty która nie bałaby się boga śmierci. Potężnego i pustego jak otchłań Senuela.
Dawca czarnej magii tylko zamknął oczy.
- Lepiej coś wymyśl albo sprawie sobie nowego szkieleta.
Odparł mu tylko tym samym zimnym tonem co zawsze i rozwarł powieki. Wtedy szkielet niepotrzebnie spojrzał w oczy Essiela. Na święty dwór samego Ratardama były jak dwie studnie. Patrzysz i nic, kompletne nic. Tylko zatracenie i śmierć. Teraz szkielet zrozumiał czemu nekromanci i assasyni w świecie śmiertelników szaleją po dłuższych naukach jego pana teraz był dopiero pod wrażeniem ludzkiej wytrzymałości i braku lęku.
Szkielet zaczął nerwowo myśleć. Nic jednak konstruktywnego nie przychodziło mu do głowy.
- Zaraz mnie zniszczy.
Pomyślał sobie i jakby tylko mógł pewnie zgrzytałby swoimi pożółkłymi już resztkami zębów jednak chciał by została mu choć odrobina godności przed śmiercią.
Opiekun nekromantów cisnął w szkieleta tylko pełne pogardy spojrzenie. Przeszedł przed karawan i zerknął na zwierzęta tarasujące mu drogę.
- Z drogi bestie!
Warknął na nie te jednak nie miały zamiaru ustąpić mu z drogi. Czyżby były aż tak odważne. Nie sadze by to była odwaga co najwyżej głupota.
Essiel tylko oblizał wargi. Będzie zabawa. Wybacz mi przyjacielu ale twoje zwierzęta zaczęły pierwsze.
Bóg śmierci podniósł rękę i wyprostował ją. W końcówkach palców zaczęły się zbierać czarna poświata i małe wyładowania elektryczne.
Dawca czarnej magii uśmiechnął się złowieszczo. Zjaram je aż do samych kości. Będzie zabawa.
Wyładowania się powiększyły. Zwierzęta jakby zaczęły rozumieć swoje położenie że stoją na przeciwko bogu.
Zaczęły się powoli wycofywać. Teraz widać było już bardziej lęk w oczach i gestach niż głupią odwagę.
Jednak Essiel swojej zdobyczy nie ważne czy głupiej czy mądrej nie miał zamiaru wypuszczać żywcem.
- Gerawiel będzie smutny. Gińcie!!
Krzyknął i machnął ręką a właściwie zrobiłby to gdyby nie tajemniczy głos który pozwolił na opamiętanie się Essiela.
Opiekun nekromantów szybko skojarzył tajemniczy śpiew wyłaniający się z głębi drzew.
- To nie jest potrzebne Essielu.
Rzekł do niego łagodnie las. Co las do niego mówi, chyba zwariował albo to jakaś wredna sztuczka nimf.
Głos był jednak bardzo hipnotyzujący. Dziwnie znajomy.
Essiel uśmiechnął się tylko.
- Jak zwykle masz racje Gerawielu.
Odparł do tajemniczego głosu i odwrócił się. Ku jego oczom ukazał się starszy jegomość z dość długą krzaczasta brodą. W rekach dzierżył sękata laskę a na sobie miał zielonkawą szatę przeplataną kiściami. Na około niego latały ptaki i motyle.
Był na pewno starszy od Essiela chociaż słowo "starszy" w języku bogów raczej nie istniało oni się nie starzeli.
Szkielet tylko zerknął na pana lasów i potem znów patrzał przed siebie. Zwierzęta zeszły z gościńca jakby pod wezwaniem magicznej różdżki.
- Gościniec czysty panie.
Zasygnalizował tylko i wrócił do obserwowania lasu. Nie ufał temu gąszczowi drzew.
Bóg śmierci był tak wpatrzony w Gerawiela że nawet nie odpowiedział słudze.
- Oczywiście że mam racje. No Essiel wyglądasz jak młody bóg.
Zażartował sobie że nawet Essiel się lekko zaśmiał. Woźnica jakby śnił bo zaczął przecierać oczy. Nigdy ale to nigdy nie widział uśmiechu Essiela o ile ktokolwiek widział kiedykolwiek. Jedyną istotą mogła być Neki jego żona jeszcze jak byli małżeństwem ale od tamtego czasu Essiel nigdy się nie zaśmiał a tu proszę.
- Młody, masz racje. Dziadku.
Rzucił w stronę Gerawiela który zrobił obrażoną minę ale potem się zaśmiał. Tak Essiel się śmiał ale może dlatego że Gerawiel był jego jedynym przyjacielem od czasów rozstania z Neki. Napiętnowany z każdej strony pociechę znalazł właśnie u pana lasów. Ten jako jedyny chyba nie ocenił go pochopnie, zaowocowało to nową przyjaźnią. Gerawiel i Essiel często rozmawiali ze sobą. Bóg śmierci tylko przy nim czuł się jak za dawnych czasów, przy bogu natury ciemność na chwilę mętniała a bezlitośnie wbite kolce w serce raniące dotkliwie malały do wielkości szpilek.
- Może zasiądziesz w karecie. Jadę na wiec. Podobno Ratardam go zwołał.
Powiedział do przyjaciela Essiel. Gerawiel tylko popatrzał na laskę zerknął potem na boga śmierci. W oczach Gerawiel miał zapisaną mądrość której nawet Neki nie posiadała. Był doświadczony życiowo. I pomyśleć że był kiedyś człowiekiem. Tak, Gerawiel nie był bogiem od początku świata. Kiedyś był zwykłym człowiekiem, drwalem. Jego umiłowanie natury było tak wielkie że nie pozwalał jej skrzywdzić. Czasem zdarzało się że kładł swoje życie na szali by tylko uratować biednego ptaka czy nic nie znaczącego dla innych jelenia. Za tą dobroć w sercu, mądrość i niezłomną wolę walki Ratardam wyniósł zwykłego śmiertelnika do rangi boga. Obdarował go boskością a we władanie dał wielkie połacie boskich lasów.
Gerawiel do śmierci pewnie będzie mu za to wdzięczny. Może ta ludzka przeszłość powodowała że myślał inaczej niż inni bogowie? Być może.
Po namyśle Gerawiel podszedł do drzwi karety.
- A co skorzystam sobie.
Powiedział i wsiadł czym prędzej. Usiadł na czerwonej poduszce. Wnętrze było piękne. Choć pan lasów nie opuszczał nigdy swojego domu w lesie to jednak znał się trochę na stylu. Czerwień wnętrza karety wraz ze złotymi akcentami dawała piękna mieszankę. Natomiast metalowe insygnia na drzwiach i obramowaniach dodawały stylu wprost z samych głębi.
Essiel pospiesznie wszedł do środka i zamknął za sobą drzwiczki. Szkielet czując że wszyscy są w środku rozkazał chabetom ruszyć. I tak znów powóz się toczył po pięknym gościńcu przed siebie.
- Piękna kareta Essielu.
Zwrócił się do przyjaciela. Essiel lekko się zakłopotał. Dawno nie słyszał komplementów.
Pokręcił tylko głową.
- Cóż dziękuje ale i tak myślę że bym zmienił to i owo w niej.
Odparł i zaczął się jej przyglądać. Choć karecie nic nie brakowało w oczach Gerawiela to jednak Essiel coś by tu jeszcze poprawił.
- Dla mnie jest akurat.
Odparł pospiesznie i wyciągnął z kieszeni zawiniątko związane supłem. Pewnie było w nim coś cennego choć z Gerawielem nigdy nic nie było wiadomo do końca.
Domysły Essiela o czymś bardziej przyziemnym niż cennym okazały się słuszne. Miał on bowiem małe wyglądające jak bursztyny cukierki.
- Proszę przyjacielu. Zapewne dawno już nie cmokałeś cukierków prawda?
Zapytał opiekuńczym tonem uśmiechając się jednocześnie do niego. Bóg śmierci nie był dzieckiem ale pamiętał że lubił cukierki.
Wziął jednego i włożył do ust. Zamknął oczy by móc wyobrazić sobie ich smak. Było to jednak nie możliwe. Cały las i jeszcze więcej był w nim zaklęty. Kto robił te wspaniałości. Gerawielowi należą się gromkie brawa za jego talent.
Gerawiel uśmiechnął się patrząc na przyjaciela. Schował cukierki do kieszeni. Zaczął nerwowo ściskać laskę.
- Wiesz że na wiecu będzie też Neki prawda.
Powiedział do przyjaciela. Essiel jakby połknął metalowy gwóźdź który na dodatek przebił mu płuco. Wzdrygnął się na samo imię swojej byłej żony.
Gerawiel podejrzewał że za dużo powiedział. Opuścił głowę z geście przeprosin. Bóg śmierci jednak odparł uspokajająco.
- To nie twoja wina. To mój problem.
Zerknął na drzewa które powoli migały mu przed oczami. Obecnie bardziej przychylne ale pewnie tylko dlatego że w powozie był Gerawiel. Roześmiane oczy Essiela znów przykrył mrok przeszłości.
Starzec tylko złapał za ramię Essiela.
- Wybacz.
Rzucił i zasiadł wygodnie na rogu karety. Dawca czarnej magii też zasiadł na swoim rogu. Wpatrywał się w każde drzewo. Próbował uchwycić każdy liść. Byle tylko nie myśleć o bogini mądrości.
Nagle cukierek stracił swój słodki smak i zaczął przypominać całą gorycz świata.
---------------------------------------------------------------------
Słoneczny Pałac mienił się wszystkimi poznanymi kolorami świata. Gościły tu zarówno kolory jasne jak i ciemne a ich różnorodność była tak wielka że żaden malarz ziemski nie dałby rady okiełznać tego swoim rozumem a co dopiero pędzlem czy płótnem.
Delikatne niemal unoszące się na wietrze iglicowe budynki wznosiły się wysoko sięgając chmur i jeszcze wyżej. Potężne mury solidnie wykonane przy pomocy twardych kamieni sprawowały pieczę nad dobytkiem boga przed rabusiami wszelkiej maści. Wszystkie te części dworu zdradzały tylko swoje piękno i niezwykły talent budowniczych boga światła.
Ratardam był zapewne zadowolony ze swojego domu, z przecudnego Słonecznego Pałacu.
Kareta Essiela zaczęła właśnie sunąć po marmurowym chodniku dworu boga światła, opuszczając tym samym solidny gościniec. Bóg śmierci tylko odetchnął z ulga miał już dosyć lasu. Innego zdania był pewnie Gerawiel, on nie przywykł do masywnie wyglądających pałaców czy dworów. Wolał swoją stara chatkę w lesie przy bliskim towarzystwie drzew i zwierzyny.
Brama wjazdowa opatrzona dwoma podniesionymi do góry gryfami wyglądała niezwykle. Czuć było że wjeżdża się do rezydencji kogoś ważnego kogoś kto stoi ponad innymi, ponad śmiertelnikami. Zapierało to dech w piersiach. Szkielet rozglądał się co jakiś czas na mijających ich dżinów czy archontów.
Tak, Ratardam podobnie jak Neki umiłował sobie dżiny ze względu na ich mądrość i opanowanie w trudnych sytuacjach. Archoni zaś byli mieszkańcami jego posiadłości od niepamiętnych czasów. Podobno Ratardam stworzył je wraz z Senuelem gdy ten był jeszcze po właściwiej stronie. Dlatego też archonci są mieszanką zła i dobra. Są dostatecznie ludzcy że niekiedy zdarza się że jakiś mieszkaniec dworu zstąpi na ziemię i pożyje tam kilka tygodni by potem wrócić.
Zarówno Gerawiel jak i Essiel witali po kolei każdego kłaniającego im się dżina.
Gdy dojechali już na miejsce licznymi uliczkami woźnica zatrzymał powóz i zszedł z niego by moc otworzyć drzwi karety.
Powoli wytoczył się z niej bóg śmierci a za nim łapiąc się za drzwi powozu wyszedł Gerawiel.
- Niesamowite.
Szepnął tylko gdy zaczął rozglądać się do całym tym kompleksie. Uliczki, sklepy, domy...to wszystko mieściło się w tym miejscu. Nazwano to pałacem, co za pomyłka to jest forteca. Jeżeli tak wygląda Avalon na ziemi to nic dziwnego że miasto nie zostało jeszcze zdobyte przez żadne siły ludzkie.
Pan lasów łapał wzrokiem co tylko mógł. Nie szczędził też sobie Essiel który oglądał wszystkie możliwe budynki. Oczywiście powierzchownie i nie z taką pasją jak Gerawiel.
Pan nekromantów zagwizdał na przyjaciela a ten zrozumiał że czas ruszać. Kiedy indziej będzie czas na zwiedzanie. Musieli jeszcze iść trochę pieszo gdyż wąskie uliczki nie pozwalały na dojazd tam powozem.
Szli tak mijając różne dżiny, archontów i archontki. Wszyscy okazywali im szacunek na jaki zasługiwali.
Gerawiela twarz wykręcił uśmiech. Zwłaszcza przy spotkaniu z małymi dziećmi. Słodko się bawiły na ulicy.
Essiel tylko zerkał to na jeden to na drugi budynek. Czasem straszył oczami przechodniów że ci się chowali albo uciekali gdy ich minął.
- Nie masz za dobrej reputacji.
Rzekł do niego pan lasów gdy ten spostrzegł ich reakcję.
- Taaa.
Przydłużył odpowiedź Essiel. Nie obchodziło go to jak go postrzegają. Słusznie obawiali się śmierci tylko głupcy się jej nie boją.
Obaj minęli już ostatnie skrzyżowanie i rządek domków jednorodzinnych.
Teraz dopiero Gerawiel mógł umierać w spokoju. Przed jego oczyma ukazał się wielki, niesamowity pałac zrobiony z czerwonej cegły i bielony w niektórych miejscach.
Wierze strażnicze obsadzone były łucznikami gotowymi zniszczyć każda możliwą siłę napierającą na Słoneczny Pałac a solidna, wykonana ze świecącego niemal oślepiającego złota brama zapraszała tylko osoby wskazane przez świętą dłoń.
Essiel był również pod wrażeniem. Jednak darował sobie zachowanie typu Gerawiela.
Jednak nie można było mieć mu tego za złe. Ostatni wiec był jakieś 1000 lat temu a Gerawiel jeszcze wtedy nie był panem lasów. Wtedy pewnie jeszcze nawet nie było go w planach, w świecie bogów szalała rewolta dżinów i ifrytów, a na ziemi bóg jeden wie co się działo.
Och to były czasy. Wtedy zebrał się wiec który miał rozwiązać spór między dżinami i ifrytami a bogami.
Pamiętał dumnych przedstawicieli niebieskich braci jak i czerwonych. Pamiętał nawet że jeden z gości podpalił Ratardamowi fresk na ścianie. To było tak śmieszne że nawet teraz wytwarzało to śmiech u Essiela.
- Z czego chichoczesz druhu?
zapytał zakłopotany Gerawiel. Czyżby z niego i jego dziecinnego zachowania?
Essiel przestał się uśmiechać tak szybko jak zaczął.
- A z niczego stare czasy.
Wytłumaczył staruszkowi i obaj zbliżyli się do bramy. Bóg natury stuknął kilka razy z złote drzwi sięgające nieba.
Coś jakby stuknęło. Jakby tryby zaczęły pracować by otworzyć bramę. Tak też było. Dwie połówki masywnych wrót obecnie rozchylały się na boki by ukazać drogę podróżnym.
Gdy całkowicie się otworzyły dwaj bogowie weszli spokojnie przez nie. Przed nimi były już tylko schody i kolejne drzwi.
Zaczęli wchodzić po nich. Gerawiel z trochę większym problemem bo był starszy a przynajmniej tak się czuł.
Na samym szczycie stał już pan domu. Mocarny jak żaden z bogów dumnie prezentował się w szarej szacie zapiętej na prawym boku. Złote mieniące się karwasze na rękach oślepiały wrogów a były opiekunami przyjaciół.
Wystawił wcześniej schowane ręce do przodu w geście powitania.
- Witajcie przyjaciele. Zapraszam wszyscy już są. Tylko was brakuje.
Odparł spokojnie i otworzył drzwi gościom. Pan lasu i bóg śmierci weszli czym prędzej nie chcieli się spóźnić na spotkanie z resztą. Choć Essiel czuł niemiłe kłucie w boku to jednak odważnie szedł przed siebie.
Ratardam zamknąwszy drzwi pokazał im gdzie mają zmierzać. Mijali przy tym kilka korytarzy. Wszystkie w bardzo gustownym szyku jakiego na ziemi jeszcze nie odkryto. Korytarze zdobiły masy świeczników jednak miejsce świec zastąpiły małe promyki słońca rozświetlające ciemność.
Doskonałe efekty świetlne pozwoliły na uchwycenie okiem każdego niemal elementu wystroju ścian. Od umiłowanych przez Ratardama fresków poprzez znakomite rzeźby na działach porcelanowych kończąc.
Wreszcie zatrzymali się. Bóg słońca otworzył im drzwi.
W środku byli już wszyscy. Najwyżej położony tron zajmuje Ratardam po jego prawej stronie siedział już Myzlef. Bóg stwórca w milczeniu spojrzał na nowo przybyłych. Skinął tylko głową. Jego białe szaty ze złotą wstęgą na wysokości pasa były normalnym zwyczajowym ubiorem.
Po lewej stronie na ten samej wysokości był pusty tron. Stal tam od dawnych czasów. To pewnie był tron Senuela.
Po lewej jak i prawej stronie były po dwa trony. Lewa strona była już zajęta przez dwójkę bogów. Neki bogini mądrości ubrana była dziś bardzo gustownie. Śnieżnobiała suknia mogąca przyprawić samego Senuela o mdłości była u dołu zakończona piórami. Obecnie dawczyni białej magii była zaczytana w jednej ze swoich książek. Na chwilkę tylko zerknęła na Essiela i Gerawiela. Zamknęła książkę gdyż nie ładnie było czytać w towarzystwie. Zwłaszcza tak ważnym.
- O Essiel jak miło cię widzieć.
Rzuciła z delikatnością i gracją w stronę byłego męża Neki. Pan nekromantów tylko ukłonił się na jej powitanie. Dużo go to kosztowało ale przynajmniej tutaj nie da się jej sprowokować.
Drugi po lewej stronie siedział Azariel.
Bóg wojny jako jedyny chyba siedział na sali w zbroi. Pięknym czerwono, czarno złotym napierśniku oraz nagolennikach prezentował się jak prawdziwe ucieleśnieni wojny.
Wstał i szybko podbiegł do obu. Powitał ich uściskiem dłoni. Silnym i mocarnym.
Gerawiel musiał aż prostować sobie palce bo poczuł jego niedźwiedzi uścisk dogłębnie.
- Zasiadajcie. Pora zacząć.
Oznajmił Ratardam i sam zmierzył do tronu by ostatecznie na nim zasiąść.
Gerawiel i Essiel posłusznie usiedli na swoich miejscach. Oprócz Senuela i czterech regentów stron świata byli wszyscy.
- No więc moi drodzy. Zebraliśmy się tutaj by omówić dość ważną kwestie nie tylko dla ziemi ale i dla nas.
Przerwał krótkie milczenie Ratardam. Wszyscy wsłuchiwali się w jego słowa.
- Jak wiecie Avalon, Miasto Świtał ma nowego władcę. I w tym cały problem.
Rzekł do nich i pstryknął palcem. Na środku pomieszczenia znalazła się woda. Nagle w gładkiej tafli ukazał się portret jakiegoś żołnierza. W brutalny sposób zamordował on staruszkę. Następnie jakiś kapłan został postrzelony gdy uciekał. Neki niemal wstała. Zacisnęła pięść. Widać było złość w jej oczach. Wszystko to jednak opadło gdy zerknęła na Essiela. Jego puste oczy śmiały się z jej i nieszczęścia tegoż kapłana. To wprawiło ją w jeszcze większą złość ale próbowała to tłumić.
Nagle powstał Azariel. Muskularnie zbudowany łupnął pięścią o pięść.
- Co za bezprawie. Zrównajmy z ziemią to miasto.
Krzyknął. Ratardam jednak szybko go uspokoił gestem wyciągniętej dłoni.
Bóg wojny usiadł i znów patrzał na kałuże która powoli zalewała się krwią młodej wcześniej gwałconej dziewczyny a obecnie zasztyletowanej. Widział tylko jak nagie obdarte z ubrań ciało wierzgało w strasznej agonii. A przecież miała ile może góra 16 lat. Była przecież młoda miała możliwości ale innych guzik to obchodziło.
Gerawiel o mało nie zwymiotował. Tylko uspokajające spojrzenie przyjaciela jakoś powstrzymało go od torsji.
- W tym kłopot. W mieście mieszka zbyt dużo ludzi, niewinnych ludzi byśmy mogli je po prostu zniszczyć.
Odparł uspokajająco. Choć czuł pogardę do Saladyna VI, obecnego władcy to jednak miał związane ręce. Zbyt wiele byłoby ofiar.
- Tak czy siak trzeba coś z tym zrobić.
Mruknął znudzony Essiel. Wszyscy spojrzeli na boga śmieci. Essiel był znany z tego że nie opowiadał się po żadnej ze stron. Czy dobrej czy złej. Wolał zostać neutralny. Bo przecież śmierć nie może być postronna. Nigdy nie zabierał głosu na wiecach dlatego też wszystkich dziwiło to że skomentował tą sytuację.
Ratardam się ucieszył że nawet pan assasynów zabrał głos. Może jakoś z tego wybrniemy bez szkód w ludziach.
- Istotnie masz racje ale co proponujesz?
Zapytała jadowicie Neki.
Essiel tylko zmierzył ją oczami a potem ta sama pustka przeniosła się na plamę krwi. Wstał po chwili i dotknął taflę ręką. Zamknął oczy.
W głowie szumiało mu od różnych szeptów zbierających się w niezrozumiały bełkot bez znaczenia. Cicho, szeptał cicho. Jednak głosy nie chciały ulec. Doszły nowe jednak różniły się znacząco od tych poprzednich. Były jakby w zapomnianym języku, starożytnym. Języku bliskim umarłym jednak nie mógł on go odszyfrować. Był za skomplikowany choć znajomy.
Otworzył oczy i zabrał rękę. Zerknął na wszystkich.
- Jest inny problem.
Rzucił do wszystkich i usiadł znów na tronie.
Pytające oczy Neki i pozostałych szpikowały Essiela szukając odpowiedzi.
- No mów!
Krzyknął w końcu Azariel.
- Widzicie w Avalonie coś jest. Szepcze jak umarły ale to coś innego. Co więcej dowodzi innymi.
Odparł powoli i spokojnie. Ratardam się zasępił. Jeszcze nie rozumiał co to mogło znaczyć.
- To wszystko?
Zapytał upewniając się, opiekun nekromantów pokiwał tylko głową oznaczając że nie ma już nic do powiedzenia.
Głos podniosła bogini mądrości.
- Tak więc powinniśmy sami zbadać sytuacje.
Rzuciła i znów zerknęła na czerwoną kałuże na środku pomieszczenia. Na szczęście nic w niej już nie było.
Azariel tylko przytaknął pomysłowi. Sam nie widział innego wyjścia. Lepsze byłoby przegnanie stamtąd ludzi i zniszczenia miasta oraz zamknięcie magicznych ścieżek jednak to było niebezpieczne.
- Dobrze jak więc postąpimy. Wyślemy kogoś z nas na ziemię czy może zostawimy to w ręce śmiertelników?
Zapytał pan słońca. Czekał na jakieś inne pomysły ale obawiał się że może się nie doczekać.
Gerawiel tylko zaczął bawić się swoją laską. Azariel na niego zerknął.
- Nie masz innych rzeczy do roboty?
Zapytał z pretensją w głosie. Tu ważą się losy świata a on bawi się laską. Dorosłe dziecko.
Pan lasów zerknął znacząco na boga wojny.
- Zapewne ty jak i wy wszyscy zapomnieliście o tym że nie wygasła jeszcze linii króla Gawrycha. Saladyn to pomyłka ale prawowity następca tronu mógłby odwrócić zły los miasta.
Powiedział Gerawiel. W oczach Ratardama zaświecił płomyk nadziei. Mógł sobie tylko pogratulować że uczynił Gerawiela bogiem. Jego las na bieżąco mówi do niego. Drzewa są wszędzie a potrafią się komunikować na dalekie odległości nawet pomiędzy sferami.
Gerawiel był wielkim szczęściem.
- Zaprawdę jesteś wielki panie lasów.
Odparła do niego Neki. Azariel tylko skłonił się z pięścią na torsie.
Essiel poklepał przyjaciela po ramieniu.
- Jesteście zbyt łaskawi.
Odparł zakłopotany. Ratardam jednak był innego zdania. Mądrość Neki była legendarna ale to Gerawiel był doświadczony i to właśnie dlatego był cennym przyjacielem i sojusznikiem.
Bóg słońca powstał a z nim reszta.
- Gerawielu wyślij nimfę z informacją do prawowitego następcy tronu. Niech mu przekaże że Avalon go potrzebuje.
Powiedział do pana lasów. Ten tylko się ukłonił.
Potem wzrok Ratardama poszedł na Azariela.
- Rozkaż swoim kowalom by zrobili dla wybranego najlepszą tarczę jaką tylko mogą.
Azariel tylko skrzyżował ręce na klatce piersiowej na znak zrozumienia.
Rozglądnął się potem po wszystkich.
- Neki i Essiel trwajcie dalej na posterunku. Pewnie i do was będę miał niedługo jakąś prośbę.
Rzucił do nich. Oboje jednocześnie wypowiedzieli tylko słowa potwierdzające to że zrozumieli wolę żywego światła.
- Wszyscy wiemy co robić.
Odparł dając znak że wiec się skończył. Wszyscy wyszli z komnaty udając się do wyjścia. Każdy w swoją stronę.
- Essiel...czekaj.
Bóg śmierci tylko się zatrzymał. Neki znów chciała rzucić jakieś obraźliwe słówko na koniec?
Pan assaynów zerknął na nią.
- Ciesze się że cię znów zobaczyłam.
Powiedział to niewinnym głosem. Była w nim tęsknota. Może odważyła się dlatego że byli sami.
Essiel jednak stał niewzruszony.
- Ja za to wcale się nie cieszę.
Odparł i ponownie zaczął kroczyć w stronę swojego karawanu by opuścić już to miejsce.
Bogini mądrości tylko wystawiła rękę by go zatrzymać ale to nie zdało się na nic on już odszedł i to na zawsze. Była jednak boginią i nie dała się zwyciężyć głupiej wewnętrznej wojnie uczuć.
- Pożałujesz.
Syknęła i zniknęła za filarem.
Gerawiel i Azariel czekali już na boga śmierci. Essiel pożegnał się tylko z bogiem wojny który po chwili odleciał swoim rydwanem. Dzięki swoim płonącym koniom wyglądał jak kometa wieszcząca rychłą zagładę świata.
Gerawiel i Essiel wsiedli do powozu a woźnica zadbał już o to by opuścili bezpiecznie Słoneczny Pałac oraz udali się do swoich domów.
----------------------------------------------------------------------------------------
Ciągnące się w nieskończoność wydmy, palmy i skały znaczyły potęgę pustynni. Wszystko w skwarze słońca uciekało w cień by znaleźć chłód, wolność i życie.
Wody nie było dużo toteż walczyły o nie różne plemiona, zwierzęta i rośliny.
Suchy denerwujący piasek wchodził wszędzie gdzie tylko mógł. Szurał podróżnych swoimi pokrętnymi kształtami.
Hass i reszta grzęźli coraz bardziej w piasku. Widać że opadali z sił. Choć Lea miała najłatwiej bo Casper zadeklarował się że pomorze jej w wędrówce. Dziewczyna nie mogła odrzucić takiej wspaniałej oferty zważywszy na jej kostkę.
Szli cała grupą. Marik sprawdził bukłak. Jego był pusty. Casper też miał raczej pusty więc to była odpowiednia pora na przystanek. Jednak nie chciał marnować czasu. Miasto portowe było jeszcze kawał drogi stąd.
Nagle najemnik zatrzymał się przy rosnącej trawie pustynnej.
- Dość. Nie ma mowy bym poszedł dalej. Muszę odpocząć.
Odparł do drużyny. Marik rozejrzał się do okola. Nie było to zbyt dobre miejsce. Wody nie widział nigdzie a bez niej będzie trudno.
Casper z Leą spojrzeli na Hassa. Widać było że zmęczenie najemnika bawi nekromantkę.
- Z czego chihoczesz nekromantko?
Rzucił w stronę roześmianej dziewczyny której zrzedła mina. Nie podobało się jej to jak zwraca się do niej ten wieprz. Gdyby mogła zamieniłaby go w trzęsący się szkielet ale nie chciała być taka jak on nie zniży się do jego żałosnego poziomu.
- Spokojnie Hass.
Powiedział assasyn dość szybko i zmierzył najemnika spojrzeniem. Wojownik tylko odwrócił głowę by nie patrzeć w jego stronę.
- Czemu się tu zatrzymujemy?
Zapytał młodzik lekko zdziwiony. Spokojnie mogli iść dalej.
Marik tylko zerknął na przyjaciela.
- Do Ardeny jest daleko. Najpóźniej jutro musimy tam być. Tak więc dziś już odpoczniemy a potem ruszamy dalej.
Oznajmił. Casper znał miast z opowieści ale Hass oraz Marik znali je bardzo dokładnie.
Casper położył na ziemi nekromantkę i podszedł do Marika.
- Mogę cię prosić na słowo?
Zapytał dość poważnie jakby zaraz miał się świat skończyć. Assayn zważywszy na powagę tonu przyjaciela tylko skinął głową i odszedł z nim na chwilkę.
Hass tylko sztyletował spojrzeniem dziewczynę.
- Nie gap się tak bo oślepniesz.
Powiedziała jadowicie. Wojownik zgryzł zęby. Suka śmie tak mówić do mnie. Ja jej pokażę zaraz. Nie chciało mu się jednak wstać nawet po to żeby dać jej nauczkę. Trudno innym razem.
Casper zerknął na przyjaciela.
- Słuchaj po co my go tu trzymamy. Wybacz nie rozumiem.
Przeszedł od razu do rzeczy. Czekał z niecierpliwością na odpowiedź bo decyzja żeby z nami został wydawała się mu absurdalna.
- Casper on zna drogę do miasta. To ważne, musimy tam dotrzeć bez niego byśmy tylko błądzili.
Wytłumaczył mu szybko Marik. Prawdą było że Hass dobrze się orientował w terenie pustynnym. Doprowadził nas już tu i doprowadzi zapewne do celu.
Młodzik jakoś nie mógł ufać temu planowi ale ufał assasynowi więc nie miał chyba dużej linii obrony.
- Dobra twoje na wierzchu, ale niech łapy trzyma przy sobie bo mu je ukrócę.
Oznajmił z nie małą stanowczością. Nie trawił najemnika i jego głupich pozbawionych smaku komentarzy czy czegoś podobnego.
Hass spojrzał na młodego Caspra.
- Hej smyku choć pozbieramy drewna.
Rzucił do niego i poderwał się na nogi. Dopiero teraz młodzik spostrzegł jaki najemnik jest wysoki.
- Chyba śnisz, ja z tobą?
Zadał pytanie drwiącym tonem. U najemnika wywołało to jednak śmiech niżeli złość.
Marik nagle złapał za ramię Caspra.
- Idź z nim. Drewno się nam przyda.
Powiedział do przyjaciela. Ten tylko odwrócił się do assasyna.
- Że co?
Zapytał ze zdziwieniem. Często zaczął zdawać sobie pytanie czy Marik jest zdrowy na umyśle czy coś go dopadło.
Marik zbliżył swoje usta do jego ucha.
- Słuchaj musimy rozpalić ogień. To ważne szczególnie dla niej. Wiesz jakie noce są zimne.
Powiedział i zerknął z Casprem na dziewczynę. Cóż faktem było że nie była ubrana jak na nocny survival.
Casper westchnął chyba zaczynał miec sentyment dla poszkodowanych, bezbronnych kobiet. Odwrócił się do Hassa.
- Dobra. Idzimy.
Rzucił do niego. Najemnik poszedł przodem a za nim podreptał młodzik.
Assasyn stał tylko i przyglądał się im dwum. Ciekawe co wyniknie z ich wycieczki? Oby nic nie zrobił Casprowi tego już Marik nie daruje nawet jeżeli to on ma ich zaprowadzić do miasta.
Zerknął na dziewczynę.
- Mam nadzieję że nic sobie nie zrobią.
Potem kucnął przy niej i chciał chwycić za jej kostkę. Nekromantka jednak szybko ją zabrała.
- Chce ją opatrzeć zanim dojdziemy do miasta.
Odparł uspokajająco jednak nie zmieniło to nastawienia dziewczyny która i tak trzymała bolącą nogę kurczowo przy sobie. W oczach nie miała strachu ale jakby nieufność względem assasyna.
- Ej nie ufasz mi?
Zapytał otwarcie dziewczynę.
Lea spojrzała na niego oczami pełnymi wyrzutu. Jeszcze pyta? Heh...arogancki bubek.
- A jak myślisz. Najpierw o mało co pozwalasz mnie zabić potem zabierasz do drużyny jednego z moich wrogów i ty pytasz mnie czy ja ci ufam?
Powiedziała i kontynuowała dalej.
- Tak, może i ostatecznie mnie ocaliłeś z ich rąk ale wczesniej naraziłeś moje życie. Choć mamy tego samego boga to tak nie ufam ci assasynie.
Dokończyła swoją przemowę. Marika jakby zalała fala zlości mieszającą się ze smutkiem. Wstał tylko i odszedł od służki Esseiela.
Usiadł gdzie indziej udawał że nad czymś myśli ale na pewno musiał powalczyć trochę z sobą i swoją złością.
Koniec rozdziału 5
Gerawiel - bóg natury, pan lasów i opiekun. Dał ludziom magie natury tworząc Druidów. Jednak druidzi nie chcieli mieszkać na ziemi toteż stworzył im wielkie połacie surowych lasów w świecie bogów.
Za ziemskiego życia był człowiekiem drwalem, wyniesiony do rangi boga zasiadł na jednym z czterech tronów.
Azariel - bóg wojny. Silny, mądry i mściwy. Jest odpowiedzialny za wszystkie konflikty na świecie. Nauczył ludzie obróbki metalu oraz wyrabiania prochu strzelniczego. Jego magowie wojny na ziemi są jego orężem. Wraz z Essielem, Neki i Gerawielem zasiada na czterech tronach.
Słoneczny Pałac - święty mieniący się wszystkimi kolorami pałac Ratardama. Bóg słońca stworzył go dawno temu i zasiedlił dżinami oraz archontami.
Druid - można powiedzieć że jest magiem natury. Czerpie z niej swoja moc. Druidzi lubią spokój co poskutkowało tym że praktycznie nie mieszkają na ziemi. Ich moc zmiany kształtów jest wręcz legendarna.
Dżin - mądre i opanowane dżiny są mieszkańcami Słonecznego Pałacu oraz zakątków świata Neki. Kiedyś wraz z ifrytami podniosły bunt przeciwko niesprawiedliwemu traktowaniu ich przez bogów. Teraz żyją na równych prawach z archontami i powoli się ustatkowały.
Normalnie w literaturze dżiny to uosobienie magii wody jednak u mnie są po prostu istotami magicznymi.
Archonci - podobno stworzyli ich Senuel i Ratardam. Są i złe i dobre. Ich ludzka budowa i wygląd pozwala im na swobodne wtapianie się w życie śmiertelników i egzystowanie na ich poziomie.
Ardena - miasto położone 100 km od Avalonu. Nazywane klejnotem pustynni gdyż jako jedno z niewielu graniczy z wielkim morzem. Również miasto kupieckie ale i siedziba wielu rabusiów i piratów.
Oceniajcie. Vader nie tak surowo proszę xD.
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Gothard
Generał armii
Dołączył: 11 Lip 2008
Posty: 3630
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 34 razy Ostrzeżeń: 5/5 Skąd: wiem, że to czytasz? Płeć: Mężczyzna
|
Wysłany: Śro 13:31, 07 Lip 2010 Temat postu: |
|
|
Cóż. Nie mam się o co przyczepić. Naprawdę zarąbiscie żeś to wszystko opisał i 10/10 to za mało na ten rozdział
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Hadriel
Wojownik
Dołączył: 10 Gru 2008
Posty: 717
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 9 razy Ostrzeżeń: 0/5
Płeć: Mężczyzna
|
Wysłany: Śro 10:15, 14 Lip 2010 Temat postu: |
|
|
Jakość moich prac może obecnie spaść bo upał nie daje pracować jak należy. Dlatego ta cześć może być słabsza.
Avalon
Rozdział 6 "ARDENA"
Ardena, przepiękne miasto. Klejnot pustynni wschodu. Pierwszy port morski na drodze do innych wysp.
Genialnie zaprojektowane, zaludnione zostało bardzo szybko przez wędrownych kupców. Takie więc już pozostało. Tak, jeżeli czegoś ci trzeba to zajdź do Ardeny tu kupisz wszystko. Każdy znajdzie coś dla siebie. Choć wcale nie jest starym miastem bo liczy sobie raptem 231 lat. Jest młodsza od Balusy również jednego z miast portowych ale przewyższyło je znacząco i to zarówno swoją reputacją jak i niestety ilością piratów, przemytników i nie rzadko rabusiów.
Silny rozwój i kupiecki charakter miasta sprzyjał wszelkiej maści złoczyńcom. Nie oszczędzali go nawet biedni mieszkańcy na zewnętrznym pierścieniu miasta. Tam głównie mieszkała cała patologia i biedota.
Mimo jednak kłopotów jakie miał na głowie regent Ardeny miasto nie traciło swojej renomy.
Do tego tez miasta zmierzali nasi bohaterowie.
- Patrzcie...Ardena.
Wyszeptał Casper widocznie zadowolony. Na strudzonej twarzy Marika i Hassa też pojawił się uśmiech.
Lea tylko nie była jakoś zadowolona. Nie pokazała uśmiechu a co dopiero radości.
- Coś nie tak?
Zapytał ją Marik. Dziewczyna tylko popatrzała na assasyna.
- Nie, po prostu nie lubię tłumów.
Odparła posępnie. Zawsze omijała duże miasta bo nekromanci nie byli w nich mile widziani a łatwo było ich rozpoznać.
Najemnik by to skomentował ale postanowił to pozostawić bez żadnej odezwy. Później będzie okazja żeby jej podokuczać.
Cała czwórka zbliżała się powoli ostatkami sił w stronę bramy. Z kostką dziewczyny było już trochę lepiej ale nie była w pełni wyleczona.
- Spokojnie w mieście kogoś znajdziemy.
Uspokoił ją Casper i uśmiechnął się. Lea odwzajemniła uśmiech. Chyba jego polubiła najbardziej. Najemnika nie cierpiała jak psa a Marik...cóż jego musiała jakoś tolerować.
Wszyscy byli już o kilka kroków od bramy wejściowej i od potężnych solidnie zrobionych, koloru żółtego murów.
Kilka kroków dzieliło ich i strażników od spotkania. Długość ta jednak została szybko zmniejszona gdy wartownik zauważył grupkę wędrowców.
- Stać.
Powiedział i wystawił w ich stronę rękę. Marik i reszta natychmiast się zatrzymali.
- O co chodzi?
Zapytał Casper. Wartownik zerknął na każdego z nich. Jego wzrok zatrzymał się na dziewczynie.
- Nekromantów tu nie wpuszczamy.
Powiedział stanowczo i stanął na baczność. Był potężnej postury obejście go byłoby trudne. Marik zaczął się zastanawiać.
Wtem jednak wparowała dziewczyna. Lekko utykając podeszła do strażnika.
- Wybacz ale nie mam na to czasu.
Powiedziała i zerknęła mu w oczy. Strażnik patrzał jak zahipnotyzowany. Drugi od razu to przypatrzył i chciał zadziałać jednak nie mógł. Coś go powstrzymało. Chwyciło za nogę. To była łapa...łapa szkieleta. Chwyciła go i nie chciała puścić. Nagle chwyciła też druga, trzecia i czwarta. Wartownik wierzgał próbując się uwolnić. W tym czasie nekromantka przeniosła znów wzrok na pierwszego strażnika.
Wypowiedziała dziwna inkantacje i strażnik po prostu zasnął. Gdy już to zrobiła przeniosła się na drugiego który wcześniej wyjął miecz z pochwy i był gotów odcinać szkieletowe członki.
Wypowiedziała te samo zaklęcie i drugi strażnik tez poszedł spać.
Potem ciężko oddychając oparła się o żelazną bramę. Magia Esseila była wyczerpująca. Casper szybko ją wsparł. Wszystko tak szybko się potoczyło że teraz dopiero doszli do tego co się stało.
- Widzicie, plugawa siła.
Rzucił z pogardą najemnik. Marik tylko spojrzał się na niego i dał mu ostrzegawcze spojrzenie. Czasem przeginał i jeżeli się nie zamknie to jego twarz spotka się z pięścią assasyna szybciej niż może to sobie wyobrazić.
Wszyscy przeszli szybko przez bramę do miasta tak żeby nikt nie zobaczył.
Miasto wyglądało jak każde na pustyni. Wszędzie ustawione domki obok siebie, niemal stykające się ścianą nie mające prywatności. Kupieckie sklepy z wystawionymi towarami by móc je lepiej obejrzeć w skwarze słońca.
no i ludzie, przeróżni. Cudaki jakich mało. Kupcy, dzieci i dorośli biegający tu i tam by coś załatwić i ukraść przy okazji. Brakowało tu jednego strażników. Czyżby regent był biedakiem większym niż niziny
społeczne z dzielnicy biedoty miasta.
- Dobra mamy tu kilka spraw do załatwienia. Każdy niech zajmie się sobą.
Powiedział Marik do zgromadzonych w kole członków drużyny.
- Ja idę do karczmy. Musimy znaleźć tego przewodnika. Może tam będą coś wiedzieć.
Powiedział Marik i spojrzał na Caspra.
- Ja...z Lea pójdę do tego doktora. Trzeba ją uzdrowić jakoś.
Zaproponował młodzik. Lea skinęła głową. Chłopak się ucieszył. Chyba na prawdę tylko jemu zależało na niej.
- A ty Hass?
Zapytał assasyn. Najemnik przez chwilkę myślał.
- Idę do karczmy. Trzeba się napić i załatwić kilka spraw a Ardenie.
Powiedział i zerknął na wszystkich. Nie było sprzeciwów, świetnie. Czyli idzie się urżnąć na sztywno a potem zobaczymy.
- Po załatwieniu wszystkiego spotkamy się w dzielnicy portowej. Tam podobno jest karczma.
Skończył Marik i poszedł z Hassem w stronę dzielnicy portowej. lodzik i Lea zaś szukali lekarza tylko na miłość boską gdzież on tu był. Oj mają szukania bo oni akurat nie znali miasta.
-------------------------------------------------------------------
Casperowi i jego towarzyszce dłużyła się ta cała eksploracja miasta. Wszystko wyglądało tak samo. Każda uliczka właściwie nie różniła się od poprzedniej niczym ważnym. Jednak nie strudzenie szli przed siebie. W końcu doszli do jakiejś fontanny czy raczej studni. Było bardzo gorąco. Lea z wycieńczenia usiadła na piasku opierając się o brzeg studni.
- spokojnie zaraz trochę ci jej dam.
Powiedział spokojnie i zaczął ciągnąc za sznur zawieszony na drewniej belce. Słychać było chlust wody.
To mogła znaczyć tylko jedno. Była tu woda i to zdatna do picia. Co za szczęście.
Lea rozglądała się w około. Nikogo tu nie było po za nimi. Aż dziwne. Stało tu tylko kilka skrzyń z jednej nawet coś się wydobywało jakaś pomarańczowa maź. Pewnie były to zepsute owoce.
Nagle przyleciało tu stado kruków. Nic w tym właściwie dziwnego te ptaki były tu na porządku dziennym obok sepów to były najbardziej żarłoczne potwory jakie zamieszkiwały pustynnie. Czuć jednak było od nich złą aurę. Lea zrobiła się podejrzliwa.
- Masz napij się.
Rzucił do niej nagle Casper rozpraszając ją tym samym. Dziewczyn spojrzała na niego a młodzik zrozumiał że chyba w czymś jej przeszkodził.
- Wybacz.
Dodał i podał jej już podniszczone stare wiadro. Muszą je wymienić bo jeszcze trochę a będzie przeciekać.
Dziewczyna przybliżyła wiadro do ust. Nagle jednak śmignął jej obok twarzy sztylet. Uciął kilka włosów które wiatr powoli opuścił niewidoczną dłonią na piasek. Dziewczyna opuściła wiadro. życiodajny płyn wylał się na piasek i niemal natychmiast zaczął wysychać.
Casper nawet nie zdarzył zareagować. Zasłani Leę.
- Pokaż się!
Krzyknął w przestrzeń odpowiedział mu jednak tylko drugi sztylet wbijający mu się prosta w klatkę. Utknął trochę poniżej 6 żebra. Prawdopodobnie przebił płuco. Młodzik zszokowany spojrzał na sztylet i chwycił za niego. Ból, poczuł pulsujący ból jakiego nie czuł wcześniej. Czyżby trucizna plamiła jego żyły.
Lea szybko powstała i odbiła mocą trzeci sztylet. Znała te formę walki. Tylko jedni wojownicy tak walczyli.
- Pokaż się...assasynie!
Rzuciła z pogardą. Assayni, ukrywający się w ciemności tchórze. Zakały pustyni.
Nagle rozświetloną alejkę zastąpił cień. Ludzka postura powoli zbliżała się w ich kierunku. Nad nią latały ptaszyska. Bestia pustyni i jej sługi.
Napastnik zatrzymał się na granicy światła i ciemności. Twarz była zakryta.
- Odważnaś. Twój przyjaciel też taki był i nic to nie wniosło.
Odparł i zerknął na Caspra. Chłopak ciężko oddychał ale żył. Nie takie rzeczy musiał już przeżywać.
Kiedyś prawie się wykrwawił podczas obrabowania grobowca ale dał radę wtedy to da i teraz.
- Śmieciu pustynni. Zniknij!
Warknęła na niego i wstała. Noga pozwalała jej stać ale nie było mowy o zaawansowanych ruchach. Z resztą nawet jeżeli by była zdrowa nie dałaby sobie rady. Assasyni byli szybcy o ile nie najszybsi w całej krainie.
Assasyn zaczął się śmiać. Czuć było to wyraźnie. Dopiero teraz zapach zgnilizny wypełnił te dzielnice. Lea zagryzła zęby. Była w kropce. Casper dostał, ona jest nie za bardzo sprawna. Niech to szlag.
- Czas to zakończyć.
Powiedział i zamachnął ręką. Piątka kruków zaczęła sunąć w stronę dziewczyny. Na chwilkę zamknęła oczy. Czekała na odpowiednia chwilkę bo to zaklęcie działało tylko z bliska. Gdy pierwsze ptaszysko było już blisko nagle otworzyła oczy. W sekundzie jej ręce pokryła zielona aura.
- Gińcie pomioty!
Krzyknęła i wypowiedział zaklęcie. Zielone małe kropelki spadły na ciała kruków żrąc je do kości i nawet głębiej. potok kwasu zalał ich ciała tak szybko że nie mogły uciec. Skrzydła odpadały od ciał, oczy rozpuszczały się w mgnieniu oka. Teraz czuć było dopiero zgniliznę.
Ubrany na czarno nieznajomy zacisnął ze złości pięści. Plugastwo Essiela.
- Jak śmiałaś ty...suko.
Rzucił do niej. W jego dłoni szybko pokazał się sztylet.
- Gin!
Krzyknął rzucając w jej stronę misternie wykrzywiony sztylet. Lea podnosiła ręce. Próbowała zgromadzić moc by odepchnąć sztylet. To sprawiło że koncentrowała się wyłącznie na nim. Późno zorientowała się że assasyn już atakował ją z boku mieczem.
Oberwałaby gdyby nie tajemnicza skała która nagle wyrosła jak z pod ziemi. Obaj się zdziwili. Zarówno dziewczyna jak i on odskoczyli od dziwnej skały.
- Co to za podła sztuczka?!
Wykrzyczał w jej stronę assasyn. Dziewczyna była skołowana. To na pewno nie była jej sztuczka nie znała się na magii ziemi. Jedyni którzy to potrafili byli magowie wojny ale czy to możliwe? Ich zakon nie mieścił się w żadnych miastach bo byli zbyt niebezpieczni. Szaleńcy, tak ich nazywano. Podczas walki nie patrzeli na to kogo ranią, kogo zabijają. Liczyło się tylko przelewanie krwi.
- Nie ładnie. Nie ładnie.
Powiedział głos z dachu. Szybko trafił do uszu obojga właściwie trojga bo i Casper tam zerknął. Ukazał się im człowiek siedzący sobie na skraju budynku. Ubrany na czerwono z przyszytymi metalowymi elementami na szacie i pasem. Blond włosy powiewały na gorącym wietrze a oczy błękitne jak ocean dawały złudzenie morza.
- Coś za jeden?
Zapytał poirytowany assasyn. Miało pójść gładko. Oczywiście zawsze napatoczy się jakiś pieprzony bohater i wszystko zepsuje.
Nowo przybyły tylko zszedł na dół i zerknął na nich.
- Irsil bękarcie.
Odparł spokojnie i uniósł kącik ust w grymasie uśmiechu. Powoli podchodził do nich. Assasyn zgryzł zęby. Benkarcie a to czart, i ta jego piekielna sztuczka. Magia ziemi? To musi być wstrętne nasienie boga wojny. Tylko Azariel mógł wpaść na taki głupi, szalony i niegodziwy pomysł jak stworzenie tych szaleńców. Plotka głosi że normalnie są ludźmi takimi jak każdy. Bestiami zostają dopiero gdy poczują walkę w powietrzu. Niektórzy o kontrolują ale większość to wariaci, a ja właśnie takiego tu mam. Oh Essielu wspomóż mnie.
- Co jest straciłeś język?
Zapytał widocznie szydząc sobie z assasyna. Gdyby jeszcze chciał pewnie by się zaśmiał. Lubił prowokować jak każdy mag wojny.
Dziewczyna stanęła na równe nogi. Przyglądała się z triumfem na twarzy. Choć to nie dzięki niej już zwyciężyli to jednak miała w tym troszkę udziału.
Assasyn tylko zerknął na sytuację. Nie miał szans trudno było to przyznać. Z nekromantką jeszcze dałby sobie radę ale z nią i magiem jednocześnie będzie trudno, za trudno. Zaczął się wycofywać.
- Co ty robisz co? Wycofujesz się? Uciekasz? O nie chłopie nie tak szybko.
Mówił to i powoli wyjmował zza pleców potężnie wyglądający półtoraręczny miecz. Brzegi miał czarne a rękojeść czerwoną ze złotym paskiem. Na klindze powypasane jakieś runy.
Zaczął iść, przyspieszył aż w końcu pobiegł w stronę wroga. Ubrany w czarny płaszcz przeciwnik szybko zrozumiał że musi wiać. Wskoczył szybko na altanę. Potem odbił się od niej i za chwilkę znalazł się na
dachu. Mag nawet nie podszedł do niego. Skubaniec był szybki. No tak, szybkość Essiela spotkała się z siłą Azariela.
- Może jesteś silny ale nigdy mnie nie złapiesz bestio.
Powiedział szyderczo i szybko zniknął im z oczu. Irsil tylko syknął coś i schował broń. Jego emocje opadły. Odwrócił się i podszedł do dwójki przy studni. Lea w tym czasie opatrywała ranę Caspra.
- Potrzebna mu pomoc. Pomóż!
Niemal krzyknęła. Mag tylko kucnął i zaczął oglądać chłopca.
- Zabiorę go do lekarza. Ty też choć.
Odparł do niej. Lea ucieszyła się z jego oferty pomocy. To była prawda oni są normalni jeśli nie walczą. To dobrze. Cała trójka szła do przodu. Przed siebie do doktora.
----------------------------------------------------------------
Drzwi doktora który pełnił tu swój obowiązek otworzyły się z trzaśnięciem. Irsil z Casprem na rekach i Lea wpadli do środka.
Z górnych pięter dało się słyszeć stukanie o drewniane schody. Lekarz jak szalony schodził na dół. Na ostatnich stopniach pewnie się potknął bo niezapowiadani goście usłyszeli jak coś turlało się po stopniach. Gdy lekarz już doturlał się na sam dół mag prawie parsknął. Sytuacja była zabawna ale właściwie z drugiej strony oni się wkradli więc może lepiej nie prowokować kłótni i tym podobnych.
Doktor obolały i połamany wstał trzymając się za kręgosłup.
- Coście za jedni? Mówcie prędko.
Był widocznie wkurzony bo tonu jakiego użył przypominał grzmienie na pustyni które rzadko występowało.
Mag szybko przeszedł do sedna.
- Mamy rannego chłopaka doktorze. Chyba ma przebite płuco.
Rzucił w jego stronę. Lekarz nadal trzymając się za plecy spojrzał tylko z niedowierzaniem na maga wojownika.
- No to na co ty czekasz. Połóż go tu.
Powiedział szybko. Zrobił miejsce na stole i Casper za chwile na nim wylądował. Lea stała najbardziej z boku. Ona tez miała problem ale jakoś nie chciała wchodzić w kontakty ze zwykłymi ludźmi. Nigdy nie było wiadomo jak zareagują na nią. Niektórzy byli życzliwi ale reszta to sukinsyny i suki chcące rozpruć ją przy najbliższej okazji.
Doktor wyjął staranni wysterylizowany skalpel oraz tonę bandaży i innych potrzebnych środków.
- Dziewczyno...jak ci?
Zapytał szybko. Spojrzał się na nią. Nekromantka. A walić to potrzebuje jej pomocy.
Dziewczyna lekko się zasępiła nie wiedziała co mówić i robić.
- No dobra podejdź tu dziecko i chwyć go z przyjacielem. Musicie go trzymać.
Rzucił szybko. Oboje prawie natychmiast zaczęli trzymać Caspra. Irsil za lewą rękę i nogę a Lea złapała za kończyny z drugiej strony.
Casper choć był nie przytomny to jednak poczuje to na pewno.
- Słuchajcie, teraz wyjmę mu nóż z rany. Musicie go trzymać bo inaczej mogę coś uszkodzić w trakcie wyciągania. Rozumiecie?
Zapytał i popatrzał na dwójkę. Oboje machnęli tylko głową na tak. Lekarz strzelił palcami, popracował trochę głową dla rozluźnienia i jedną rękę położył na klatce piersiowej a drugą chwycił za rączkę sztyletu.
- Uwaga. Ciągnę.
Rzucił w powietrze. Następnie pociągnął sztylet z całej siły. Nóż jednak za daleko nie drgnął a Casper poczuł to wystarczająco. Z bólu zacisnął zęby i zaczął się szamotać.
- Doktorze...
Zaczął mówić Irsil ale lekarz wszystko widział.
- Widzę, widzę.
Odparł spokojnie i przeszedł do drugiej próby. Skupił się. Wszystkie mięśnie miał spięte. Znów pociągnął. Ostrze noża trochę drgnęło i się ruszyło ale nie chciało wyjść całe. Casper zakrzyczał z bólu. Rwał się do ucieczki ze stołu coraz odważniej. Doktor otarł tylko czoło. Nie było czasu na namysły. Nabrał powietrza w usta i szybkim, zdecydowanym ruchem udało mu się wyciągnąć nóż z rany.
Szybko położył go na krzesło przy ladzie i chwycił za rękę maga.
- Uciskaj wylot rany.
Poinstruował. Mag zasklepił ranę swoją dłonią bo drugą trzymał nogę, Lea przeniosła się na ręce a lekarz trzymał jedną ręką drugą nogę Caspra.
W prawej ręce medyk miał już sporo gazy.
- Teraz na trzy puścisz ranę. Raz, dwa i trzy.
W tym momencie dłoń Irsila odstąpiła od rany a zastąpiły ją gaziki które zaczęły tworzyć czop. Krew dzięki temu już nie leciała. Lea wzięła się za pocieszanie młodzika. Casper jakby przestał wierzgać. Uspokoił się.
Doktor chwycił tylko już za bandaże i obwiązał mu ranę. Opatrunek wyglądał na solidny.
Medyk tylko otarł sobie po raz drugi czoło i siadł na ladzie. Otworzył barek i wyciągnął butelkę wódki. Pociągnął jednego długiego z gwinta i położył na stole.
- Dobra robota. Młody wyzdrowieje.
Odparł do nich po czym zerknął na nich. Chyba zaraz będą się zbierać. Lekarz wstał i zaczął iść na zaplecze.
- Przepraszam.
Rzuciła szybko Lea żeby go zatrzymać. Medyk odwrócił się do niej.
- W czym rzecz?
Zapytał szybko ale uprzejmie. Wzrok medyka był już mętny widać było że wódka zaczęła działać.
- Chodzi o moją nogę. Zwichnęłam kostkę na pustynni i...nastawi ją doktor?
Zapytała niewinnym głosem. Lekarz pokręcił głową. Jednak nie w geście odmowy ale była to dla niego sytuacja zabawna. Nigdy nie zdarzyło się żeby nekromanta prosił jego o pomoc w sprawach medycznych sami byli niedościgniętymi specjalistami w tej dziedzinie to po co ona tu przyszła chce sobie zrobić ubaw z biednego, miejskiego lekarza.
- Przecież jesteś nekromantką nie umiesz tego zrobić?
Zapytał się spokojnie lecz z lekką pretensją w głosie. Dziewczyna się speszyła. Zacisnęła pięści.
- Zrobi pan to czy nie?
Zapytała nie patrząc mu w oczy. Skryła je gdzieś w piasku.
Lekarz postukał się kilka razy w brodę. Potem zrobił minę jakby się nad kimś miał litować.
- Usiądź tutaj.
Wskazał jej ladę na której sam wcześniej siedział. Dziewczyna instynktownie podniosła nogę do góry.
Medyk chwycił za nią i zrobił tylko jeden ruch. Irsil skrzywił się a to dlatego że słychać było jak kość weszła na swoje miejsce, niesamowity odgłos strzelających kości które z zapalczywością tarły o siebie. Dziewczyna tylko wydala z siebie jęknięcie. Opadła na przedłużenie blatu za jej plecami. Przez sekundy oddychała silniej. Potem wszystko się unormowało.
- Dziękuje.
Powiedziała. Lekarz tylko skinął głową i poszedł do maga.
- Zapłata?
Zapytał z grymasem podobnym do braku chęci robienia czegokolwiek. Lekarz się tylko uśmiechnął.
- 100 sztuk złota.
Powiedział. Mag wyciągnął pieniądze i zaczął je liczyć. Gdy w końcu wydał należną zapłatę za usługę pożegnał tylko medyka. Ten poszedł na zaplecze. Lea i Irsil zerknęli na Caspra który już wstał na równe nogi gdy mag wydawał pieniądze lekarzowi.
- Spadamy stąd.
Rzucił i jeszcze podszedł do Irsila.
- Dzięki za uratowanie życia.
Powiedział i chciał uścisnąć rękę. Irsil złapał ją i ścisnął mocno.
Capser prawie straci oczy. Jego uścisk był powalający. Silny jak u żadnego człowieka. To na prawdę był mag Azariela.
- Chodźmy. Tawerna czeka.
Odparła Lea i wszyscy wyszli z domu lekarza.
-----------------------------------------------------------------------------
Dzielnica portowa w Ardenach była dosyc spora. Nawet tutaj stało dużo stoisk z kupcami. Najczęściej sprzedawali ryby ale mieli tez i droższe towary jak porcelanę, szkło czy nawet złoto czy srebro.
Co jednak różniło te dzielnicę od reszty miasta. Po pierwsze całkowity brak strażników oraz istnienie samosądów. Tak tutaj straż nie zaglądała. Dzielnica portowa sama rozwiązywała swoje problemy nie ważne
jakiej maści by była.
Była jeszcze jedna rzecz która wyróżniała te dzielnice od innych. Mianowicie tawerna.
Portowa karczma prezentowała się niezwykle zacnie. Z pośród wszystkich obdrapanych z farby i przeżartych melin karczma wyglądała jak pałac. Starannie pomalowana czerwoną farbą z misternie wyrzeźbionymi okiennicami. Rzeźbiarz musiał się postarać.
Hass i Marik szli ulicą. Assasyn krzywił się patrząc na wszystkich obywateli owej dzielnicy.
Zapijaczone matki, żebrujące dzieci a i ojcowie siebie warci. Myślał że dzielnica biedoty wyglądała źle ale tutaj dopiero zobaczył źródło choroby miasta Ardeny.
Hass przyjmował to normalnie. Nie raz nie dwa bywał w takich dzielnicach a i nawet zapach zarzyganych rynsztoków i śmierdzących gównem alejek był dla jego nosa znośny. Choć zawsze po wejściu w taką dzielnicę marzył o jak najszybszym wyjściu z niej.
Marik w pewnej chwili po głębszym nabraniu powietrza myślał że zaraz się zrzyga ale połknął to co miał wypuścić. Hass w myślach się zaśmiał i poklepał go po ramieniu.
- Witaj w świecie miast portowych.
Powiedział do niego śmiejąc się.
- No choć. Chce się urżnąć w końcu.
Ponaglał kolegę z drużyny. Sam był już przy wejściu gdy nagle ktoś mu zagrodził. Słaniał się na nogach nie móc nawet utrzymać pionowej postawy ciała. Zaczerwieniona morda jakby ktoś go przed chwilą obił i wąsy z których jeszcze ciekło, tak wszystko było jasne.
- Nie..hyc..wejdziecie...hyc
Czkał jak najęty przy tej wypowiedzi a wyziew mogący zdzierać tynk ze ścian na najemnika nawet nie podziałał ale Marik pewnie już by zaliczył zgon. Najemnik popatrzał na żałosną karykaturę człowieka.
Zaśmiał się tylko i chwycił go za fraki.
- Że jak?
Zapytał uprzejmie. Assasyn chciał go powstrzymać ale nie mógł ukryć że kręciło mu się w głowie od natężenia oparów i to nie do końca miłych dla zmysłów.
Pijaczyna widocznie przestraszony chyba zrozumiał że nie ma szans z trzeźwym. Obecnie nawet dziecko spuściłoby mu łomot i nawet by nie wiedział kto to zrobił.
Hass puścił go i ku niemu ukazały się drzwi.
Piękne kremowe drzwi stanowiły jedynie zaproszenie do przestronnego wnętrza.
Marik wszedł do środka tuż za najemnikiem. gorące, nieznośne, pustynne powietrze wypełniało całe pomieszczenie. Przeszkadzało jednak tylko przyjezdnym. Najemnik rozejrzał się do okoła. Uśmiechnął się. Poczuł się jak w domu. Marik był lekko zdezorientowany sytuacją.
Ławki, krzesła i stały solidnie wykonane uginały się pod naporem klientów. Hass i Marik podeszli do lady. Na razie stali tylko i patrzyli się na całą zgraję bękartów jaka się tu zebrała.
Alkohol oraz inne trunki lały się strumieniami a roześmiane twarze piratów i innych szumowin wyziewały tony wódki zmieszanej z niemal trującym oddechem.
Najemnik spojrzał na assasyna który wyglądał jakby złapał malarie. Było to komicznie widowisko.
- Pierwszy raz w takiej dzielnicy?
Zapytał spokojnie i popatrzał przed siebie.
Marik spojrzał na Hassa. Cóż nie był w takim miejscu pierwszy raz. Pamiętał jak wczoraj jedną z dzielnic górskich miast. Zwłaszcza tawerna zapadła mu w pamięć. Jakiś śluz ściekający z każdej niemal ławki. Wszystko zimne. Nic się tam nie dało robić. Śmierdziało jakby ktoś kąpał psa cały czas. To jednak było nowe przeżycie.
- Cóż w takiej tak.
Odparł szybko. Potem tylko usiadł. Odwrócił się do barmana.
- Przepraszam.
Powiedział. Barman jednak nie zareagował. Trudno było przegadać ten harmider za jego plecami. Assasyn jeszcze raz spróbował ale z podobnym skutkiem. A miało być tak łatwo.
Najemnik zerknął na Marika. Widział że assasyn był gościem z pustyni. Mało wiedział o morskim życiu.
- Ej ty wąsaty pierdoło!
Wrzasnął do barmana. Nagle zrobiło się cicho. Barman stanął w miejscu. Sparaliżowało go jakby spojrzał w oczy inkubowi.
- No podejdź ty beczko rybich odpadków.
Człowiek zza lady powoli podszedł do niego. Reszta cały czas zerkała na Hassa. Niektórzy coś szeptali.
- O co chodzi?
Zapytał uprzejmie barman. Hass wskazał głową na assasyna.
- Twój klient. Obsłuż go.
Powiedział spokojnie i zerknął na całe stado głupich pysków które gapiło się na niego jak sroka w gnat.
Barman natychmiast podszedł do Marika który zaczął rozmowę o podróżnikach.
Reszta wróciła do zabawy. Nie było już czego oglądać. Mięczaki, pomyślał sobie Hass.
Złapał za własną skórzana piersiówkę. Zawsze miał trochę alkoholu na zapasie. Nagle ktoś wszedł do tawerny. Drzwi od kopnięcia otworzyły się z hukiem. Najemnik odstawił od ust pojemnik i schował go.
Jego ryj z grymasem szyderczego uśmieszku patrzał na przybysza. On jakby tez spojrzał na niego.
- Arr, na brodę mojej nieżyjącej matki, Hass zaszczycił nas przynosząc tu swoje zaśmierdziałe dupsko.
Powiedział głośno. Wszyscy w około parsknęli śmiechem. Najemnik zszedł z krzesła i przybliżył się do człowieka wypowiadającego te słowa.
Owy człowiek był chyba kapitanem jakiegoś statku. Zielona właściwie już oliwkowa kurtka kapitańska, kapelusz duży, dobrze chroniący przed słońcem oraz pierścienie na palcach i naszyjniki. Tak cóż nie odbiegał jakościowo od innych piratów. No i jeszcze posiwiała już od soli broda.
Hass spojrzał na niego. Potem tylko się zaśmiał i rzucił się w obięcia kapitana. Dali sobie pyska. Hass znów poczuł ten sam odór co kiedyś. Szkorbut tylko wzmógł te odczucie. Boże jak on nieziemsko capil z ust.
- Dziadek!
Rzucił w otoczenie. Pirat się lekko zezłościł i wymierzył cios pięścią który najemnik bez problemu ominął.
- Zatkaj się wstrętny admiralski sukinsynu.
Wrzasnął pirat. Tak, Dick "Dziadek" Siwobrody nie lubił jak na niego mówiło się dziadek. Przydomek nadali mu piraci z którymi służył. Potem szybko tego pożałowali bo Dick ich wypatroszył jak skorupiaki.
Hass ucieszył się i chwycił za barki kumpla z przed lat.
- I jak okręt Hass?
Zapytał się spokojnie Dick. Dwa kufle pełne złocistego piwa zagościły przy oby panach.
Hass spojrzał na siebie.
- Czy ja ci wyglądam na kapitana jakiegoś okrętu? Skończyłem z tym.
Odparł do niego i pociągnął piwo ze szklanego kufla. Trunek był przedni, delikatnie pieścił kubki smakowe wysokiej jakości goryczką.
- Skończyłeś?! Arr, do stu fur beczek kartaczy...nie dobrze...brak mi rozrywki na morzu.
Żachnął się pirat. Wziął duży chełst piwa jakby miało zaraz zniknąć. Najemnik zaśmiał się.
- Wiesz obecnie jestem przywódcą najemników. Krótko mówiąc, zamieniłem morze na pustynnie.
Odparł. Kapitan tylko splunął na podłogę.
- Tyleś wart obecnie. Gdzie się podział potężny admirał pustynnej floty? Oj ciesz się ty narybku że nie byłem przy tym. Szybciej być działo zaliczył niżeli dezercje.
Odparł mu po czym wstał. Poprawił pas do którego był przytwierdzony pistolet jednostrzałowy oraz rapier.
Marik po chwili podziękował barmanowi. Dowiedział się wszystkiego co chciał.
Kapitan zerknął na biało ubranego assasyna.
- Ty co to za biała dziwka. Dziewczyn nie wpuszczamy. Chociaż może...
Powiedział i zaczął iść w stronę Marika. Najemnik szybko go powstrzymał.
- Ty niereformowalny zboczuchu to assasyn. Uciąłby ci tę fujarę zanim byś się zorientował.
Rzucił śmiejąc się do. Pirat zrobił krok w tył i oparł się o ladę.
- Mówisz że takie z niego ziółko. Zobaczymy.
Powiedział do niego. Szybko pomaszerował w jego stronę i przysiadł obok niego. Hass już podejrzewał co się kroi. chciał go zatrzymać ale...pokusa była silniejsza. Dick zerknął na wielkiego mięśniaka który przyszedł tu po alkohol. Dwa kufle po których ściekała jeszcze świeża piana stały sobie spokojnie.
Pirat chwycił je i podsunął bliżej nic nie widzącego assasyna. otem powrócił do siebie.
- Coś ty zrobił?
Zapytał Hass. Dick tylko zerknął na niego. Wszystko było jasne. Hass tylko strzelił palcami. Uśmieszek pokazał się na jego twarzy.
Góra mięsa siedząca niedaleko Marika spostrzegła że jego piwo zniknęło i znalazło się blisko assasyna.
- Ej śmieciu. Jak śmiesz kraść.
Wrzasnął do niego. Marik zdezorientowany sytuacją spostrzegł piwo.
- Zaraz cię zgniotę. Ty worku kości.
Rzucił w stronę Marika. wyciągnął ku niemu ręce. Marik zauważył uśmiech Hassa. A to drań. Nudzi mu
się. Debil jeden. Mięśniak chyba nie odpuści więc Marik szybko chwycić kufle z piwem i rozbił je na głowie szumowiny.
Świat zawirował w jego oczach i uderzył o posadzkę. Cała sala zamilkła. Ta sprzeczka była tylko wymówką do całej reakcji łańcuchowej. Padły następne ciosy. Pięści, nogi i głowy poszły w ruch by zadać jak największy ból. Nawet Hass i Dick wzięli się za obijanie pysków. Marik próbował prześlizgnąć się jakoś do wyjścia ale co jakiś czas ktoś wymierzał w niego ciosy więc assasyn nie miał wyboru. Tłukł aż miło.
- Nooo, nie taka płotka z tej dziwki.
Powiedział Dick wymierzając celny cios w nos jednego z lokalnych żeglarzy. Krwawy ślad został na jego pięści a jeden z zębów poleciał w powietrze. Hass zerknął na pirata.
- Dick dla twojego dobra. nie mów przy nim dziwka.
Odparł i kopnął mieszkańca dzielnicy portowej butem w twarz. Ten poturlał się pod stół gdzie już został.
Nagle najemnika jak i Marika chwyciło kilku krzepkich chłopów. Obaj w następnej sekundzie przez szybę wylecieli na utwardzoną ulicę dzielnicy portowej.
- Marik!
Krzyknął Casper. Wyglądał już o wiele lepiej. Rany właściwie nie było widać. Lea też już była zdrowa a Irsil. On był tu nowy.
Młodzik pomógł wstać przyjacielowi a Hass wstał o własnych siłach. Assasyn wściekły do granic możliwości podszedł do najemnika i zdzielił go w pysk tak że ten znów upadł na ziemie.
- Co to było?
Zapytał ze złością. Hass się uśmiechnął. Potem zerknął na okno. Dick jednak już nim nie wyleciał. Otworzyli nim drzwi. Wyrzucili go z hukiem. Pirat odbił się od ulicy i tak leżał.
Mętnym wzrokiem zerknął na Leę.
- Niech mnie wąż morski chwyci i zje żywcem czy ja umarłem.
Powiedział i zerknął w krocze dziewczyny. Potem tylko zagwizdał. Lea przywaliła mu w brzuch stopą.
Pirat lekko zacharczał i wstał. Hass tez już podnosił się z ziemi.
- Odbiło wam czy co?
Zapytała się Lea.
- Spokojnie nekromantko nic nam nie jest.
Odparł Hass. Dick tylko zerknął na niego. Wielkie uznanie pokazało się na jego twarzy. Potem jednak tylko się zaśmiał.
Irsil niespodziewanie zabrał głos.
- Mamy jakieś plany?
Zapytał spokojnie. Marik uspokoiwszy się już zerknął na wszystkich.
- No więc. Jest jeden podróżnik. Nazywają go Haron ale mieszka na innej wyspie. Czasem tu zawituje ale długo go tu nie wiedzieli.
Powiedział do wszystkich.
- Potrzeba nam więc łodzi.
Rzucił szybko Casper. Dick chrząkał.
- Okrętu chłopcze. Na przykład brygu, "Zuzanny".
Powiedział spokojnie i zerknął na Hassa który już łapał się za brzuch ze śmiechu. Kapitan to zignorował. Wredny szczur lądowy.
Całą grupa patrzyła z niechęcią na kapitana. Ten zapijaczony, zaszkorbuciały i śmierdzący typ miałby ich prowadzić na druga wyspę.
- To dobry pomysł.
Wtrącił szybko Hass. Zignorował nawet sztyletowate oczy Marika. Przybliżył się do pirata.
- Okręt "Zuzanna" to najlepszy okręt jaki tu pływał. Uwierzcie mi. Jako admirał floty pustynnej długo się z nim męczyłem i nigdy go nie zatopiłem.
Odparł przekonująco. Irsil się zgodził. Lea stanowczo nie chciała, Casper tez miał duże obiekcje do tego. Marik jeszcze rozważał za i przeciw. Okrętu nie mieli więc jego oferta była najlepsza.
- Dobra. Ja jestem za.
Najemnik się ucieszył. Było więcej chętnych. Dick więc poszedł do portu. Za nim poszła reszta.
Same doki były wielgachne. Różnorodność okrętów była duża. Były pinki, korwety, fregaty i masa statków kupieckich. Bryk stał niedaleko wielkiego galeonu który przykrywał go całkowicie.
Bosman "Zuzanny" wypatrywał kapitana i gdy go zauważył schował szybko lunetę.
- Na stanowiska!
Krzyknął. Sam podszedł do trapu. Powitał należycie kapitana jak i resztę.
Dick rozejrzał się po całym pokładzie.
- Dobra wypływamy na zieloną wyspę. Do roboty leniwy zakalce bo matka was nie pozna.
Rzucił i zrobił gest zapraszający do kajut. Bosman zabrał trap i odwiązał cumy. Okręt był gotowy do wypłynięcia. Cała grupka wraz z nowo poznanym kapitanem wyruszyła na spotkanie z podróżnikiem.
Koniec rozdziału 6.
Mag Wojny - magowie stworzeni przez Azariela boga wojny. Podobno każdy z nich ma w swoich żyłach cześć krwi władcy krwawych stepów. Są świetni w walce oraz dobrze wyszkoleni w zakresie magii. Chociaż ona ogranicza się tylko do pięciu zaklęć.
Ważne jest to że choć magowie wojny są brani za barbarzyńców siejących śmierć gdzie popadnie to nie jest to do końca prawdą bo normalnie są pogodnymi i szanującymi życie ludźmi. Dopiero wojna ich zmienia.
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
|
|
Nie możesz pisać nowych tematów Nie możesz odpowiadać w tematach Nie możesz zmieniać swoich postów Nie możesz usuwać swoich postów Nie możesz głosować w ankietach
|
|